piątek, 29 lipca 2011

Ostatni raz.

Zanim się nie pozbieram do kupy, to na razie nie będę nic pisać. Wena mnie bierze szczególnie kiedy mi się coś nie układa, tak jak teraz, ale ile można pisać w kółko o tym jakie to życie jest do dupy. Z mojej natury chyba wynika, ze ono wiecznie będzie mnie rozczarowywać, ja sama siebie będę rozczarowywać i boję się, że może nadejść chwila, kiedy będę innych rozczarowywać i to się nadaje już tylko na psychoterapię, a nie na notowanie tego.

Byłam wczoraj w bibliotece oddać książkę i coś mnie pokusiło, żeby zerknąć głębiej. No i weszłam znowu w ten dział psychologiczny. Na przestrzeni czasu i ilości przeczytanych książek zastanawiam się czy coś mi to dało. Psychologii wykładać bym na pewno nie mogła, ale miło by było w końcu nauczyć się poprawnie funkcjonować w tym świecie. Syndrom filozofowania już posiadam, chyba po mamie (choć nie aż tak aktywny), ale staram się tępić go, bo wiem jak bardzo mnie to denerwuje u innych. Prostota to piękna rzecz, więc muszę nauczyć się odsuwać od siebie komplikacje, które tak na prawdę człowiekowi rodzą się tylko w głowie na jego własne życzenie. Oglądając niegdyś Chirurgów usłyszałam fajny cytat. "Sposób na paranoje? Żyć tu i teraz." Musiałam się trochę zastanowić jak to działa, bo słowo 'paranoja' jest olbrzymie w moim słowniku i myślałam, ze mnie nie dotyczy, a jednak. Chociaż? To chyba stare dzieje.

Tak więc teraz będę się dokształcać na płaszczyźnie:
a) relacje matka - córka
b) jak urozmaicić związek (mojemu nic nie brakuję, ale o takie rzeczy zawsze trzeba dbać!)
c) jak wyzbyć się stresu (który powoduje brak organizacji i czasu, czyli z tą organizacją jak najbardziej dla mnie:)
d) w międzyczasie muszę skończyć czytać Cobena :)

Wczoraj -jako że był to dzień nieróbstwa i zadumania- doszłam do źródła pogłębienia się mojego problemu tytoniowego. Przypominając iż nadal niestety papieros gości w moim życiu aczkolwiek do towarzystwa, bądź alkoholu. Ostatnio jednak nabiera mnie chęć na niego kiedy nie ma ani jednego, ani drugiego czynnika, co wzbudziło mój niepokój. Może nakreślę wczorajszy dzień i mój stosunek do zapalenia.
Pobudka o 5:40, idę do wujka. Agę od razu muszę wyciągnąć z łóżka, w innym razie różne rzeczy w jej pokoju mogą ulec zniszczeniu. Kawa, komputer, i Californication. Jak Aga zaśnie jest dobrze w innym razie nawija dziwne rzeczy między innymi :Kaczkę Dziwaczkę". 8:00 - śniadanie, kąpiel, lekarstwa, ogólne pierdoły. 10:00 szykuję się do robienia brzuszków - nie chce mi się, więc nie robię. Reszta dnia przebiega bezgodzinowo. Znowu Californication. Może jednak te brzuszki?. Jednak nie. Aga idzie zwymiotować, ciśnienie mi powoli rośnie. Biorę się za puzzle na necie. Już nie widzę co robię, kiedy zamykam oczy to wszystko mi się kroi na kwadraty. Poszłabym zapalić, ale nie ma fajek i dobrze. Może angielski? 10 minut przeglądania słówek. Aga dalej nawija. Może spróbuje te brzuszki, albo rozciągania? Jednak nie. Biorę się za książkę i próbuję coś zrozumieć z tego co czytam bo Aga dalej nawija po czym drze swoje majtki. Teraz to już mnie krew zalała i nawet sprawdzam czy wujek gdzieś nie posiada zapasów fajek. Nie posiada, jest mi źle. Sąd Najwyższy (czyt. ja) wyznaczył Agnieszce karę odsiadki w swoim pokoju do czasu powrotu ojca z możliwością wcześniejszego wyjścia za dobre sprawowanie. Uspokajam się, próbuję czytać książkę. Słyszę lament z sąsiedniego pokoju. Staram się nie zwracać uwagi. Słyszę krzyki, mam ochotę strzelić sobie w łeb, ale najpierw zapalić. Patrzę na zegarek, zbliża się 13:00. Krysiek niedługo przyjedzie do mnie wiec jak będę po nią wychodzić to kupię sobie te obsrane fajki. Piszę do Krychy, po jakimś tam czasie dzwoni do mnie i dogadujemy się, że nie widzimy się dzisiaj tylko jutro. No i bez sensu bo przecież mi się palić chce, ale wytrzymam te 2 godziny aż wujek wróci. 15:30 mogę spokojnie wracać do domu. Mijam trylion sklepów, i palących ludzi... nie chce mi się palić. Wracam do domu, zapomniałam po drodze pojechać do biblioteki. Nie chcę mi się - ale jadę. Po powrocie gadam z mamą, czasem mnie irytuje, czasem denerwuje i nie chce mi się palić. Dzwoni Maniuś, jadę, gadamy, pijemy winko i nie pomyślę nawet o papierosie. Wnioski chyba się same nasuwają. Nadzieja każe mi myśleć, ze jeszcze nie jestem nieuleczalnie chora, ale trzeba szybko zacząć się kurować.
Jak na razie widzę swoją przyszłość nikotynową? Tą najbliższą na pewno kiepsko zważając na fakt, że weekend spędzę z poniekąd irytującymi mnie ludźmi. ALE! jeszcze urosnę w siłę i będę ponad to wszystko :)

Kończę ten shit. Miałam szybko krótki wpis zrobić a siedzę tu od ponad godziny. Odezwę się jak mi kabelki w głowie zaczną stykać, mam nadzieję że krótko po weekendzie ;)

poniedziałek, 25 lipca 2011

A sio złe mysli!

Ah Amy, Amy. No cóż mogę napisać. Na liście moich idoli zawsze była, tylko teraz z krzyżykiem przy nazwisku. Mam nadzieję, że te śmieszne podejście które ludzie teraz mają do jej osoby mnie nie zirytuje do stopnia w którym będę miała awersję do odtwarzania jej utworów. Ludzka zasrana mentalność - docenia się wszystko jak się straci! Mnie się to zdjęcie podoba:
Zastanawiam się, co dzieję się na tym świecie? Strzelaniny, wybuchy, terroryzmy, posrane rządy, bieda, głód i nędzne egzystowanie. Człowiek próbuje się odciąć od tego, stworzyć w miarę możliwości, bezpieczne i szczęśliwe otoczenie, a tu bach. Na około ludzie (za) bliscy podkładają kłody pod nogi, bo nie mają nic lepszego do roboty. Nasuwa się pytanie - gdzie są szczerzy, dobrzy ludzie?!?!?! Wniosek z tego taki, ze nie można nikomu ufać, z nikim rozmawiać, a w przypadku przymusowym - wszystko nagrywać. Ogromne szczęście, że mnie została ta garstka (wydaje się mało, ale na dzisiejsze czasy to chyba dużo) najbliższych osób które tworzą mój mur bezpieczeństwa przed zepsuciem!

Odtworzyłam moją (zagubioną) niegdyś długą listę planów na najbliższe czasy i muszę przyznać, że idzie tragicznie. Mój zastój w robieniu czegokolwiek w ostatnich dniach zwalam na deszcz, więc kiedy rozpoczyna się pełen pary i prawie pełen słońca nowy tydzień zabieram się do roboty. Jak mi idzie? Tragicznie. Główna rzecz która idzie niezmiennie w dobrym kierunku to przefarbowywanie się na rudo. Zapewne dlatego, że to proste, jednorazowo dużo czasu nie zajmuje i nie trzeba się przy tym zbyt dużo wysilać fizycznie i umysłowo, a przy tym każda zmiana fryzjerska u baby to powstanie jakiejś nieokrzesanej frajdy. Tak więc dla tych którzy zbyt nie mogą mnie ujrzeć we własnej osobie to... mam coś w tym stylu (moze bardziej obsrane i tęczowe i na górze ciemniejsze :)


Zadecydowałam, ze ukończę mój angielski. Muszę się do niego przyłożyć, bo przerabianie, a wbicie do głowy to od siebie odbiega. Brzuszki, bieganie? Może za jakiś czas się poprawi kondycja, na razie jest ciężko z powodu powrotu nałogu :/

czwartek, 21 lipca 2011

Go on and go on...

Wczorajszy dzień się wcale nie skończył. Miałam tylko 3 godzinną przerwę na sen. Wykryłam, że na TV4 znowu puszczają późne wieczory ze starymi filmami z Hongkongu, tylko kiedyś były w czwartki a teraz są w środy. Start o 23:00. Kocham to... tylko że o tej porze powinnam na ogół już spać, tak więc wczorajszego filmu (Młody mistrz) nie obejrzałam do końca i żałuję bardzo, bo wcale nie łatwo takie filmy znaleźć.

Poranna przejażdżka o 4:30 rowerem w deszcz przez zabłocony, ciemny park była straszna. Jak sobie ją przypominam to mam wrażenie że na haju byłam.  Brudna calutka, bo nie posiadam cudownej rzeczy zwanej błotnikiem. Od dupska na siodełku po sam kaptur w błocie jakbym brała kąpiel w korycie ze świniami. Powrót był nie lepszy.

Streszczając cały dzień, to w sumie siedzenie na kompie, jedzenie, oglądanie filmów, komp, żarcie i tak w kółko. Wracając do domu dzwonił Maniuś i chyba nie wróci dzisiaj z tej delegacji. Wcale mi to humoru nie poprawiło, lody też nie i bezy też. Zupełnie przez przypadek wlazłam na jakieś piosenki Seleny Quintanilli. Pamiętasz ją Zosiek? Kiedyś oglądałyśmy film o niej co Lopezka ją grała. No i urywki były z jej pogrzebu i takie tam. Wielkim zbiegiem okoliczności jest fakt, że zamordowano ją w dniu moich 8 urodzin a była w wieku moim obecnym. Heh... dziwnie mi. Strasznie mi się smutno zrobiło. Tak więc tylko pogłębiłam swój paskudny humor. Nabrałam tylko większą ochotę na naukę hiszpańskiego. Może ten angielski już zakończę... nie wiem... 10 lekcji mi zostało... i tak już od dwóch tygodni :/


Przypomniało mi się jak kiedyś Natala przyszła zaciekawiona czego słucham i po tym jak jej pokazałam różnych wykonawców, zespołów itp stwierdziła: "ciocia ty chyba samych umarlaków słuchasz". No fakt, dużo ich na tej liście.

Jutro mam wolne. Już się boję co to będzie. Proszę tylko o Maniusia i słońce, wtedy reszta jakoś poleci ;)

Selena - I could fall in love

środa, 20 lipca 2011

I jeszcze jeden i jeszcze raz.

Dzisiaj miałam sobie odpuścić jakiekolwiek pisanie tutaj. Dlaczego? Bo w sumie chwalenie się kolejnym zmarnowanym dniem przestaje być zabawne. Miałam dzisiaj wolne, czyli calutki dzień na zrobienie czegoś. Poniekąd jakieś zaległości nadrobiłam, na przykład w końcu ułożyłam muzykę i więcej jej nie ruszam. Najbardziej martwi mnie kurz w pokoju. Nie chce mi się go rozpylać. Ogólnie mam porządek, ale na półkach można pejzaże malować. Przeważnie mi to nie przeszkadza, bo w domu mnie nie ma prawie w ogóle, ale przez wzgląd, że Marek jedzie jutro o 3:00 w delegacje to nie robiąc zamieszania śpię dzisiaj w swoim łóżku w pościeli której wyglądu już nie pamiętam patrząc przed snem na fruwające koty i pyły.
Powinnam już iść spać bo muszę wstać po 4:00. Najgorsze że wcale mi się spać nie chce. Chciałabym jutro mieć więcej siły i motywacji do działania, ale z tak wczesną pobudką widzę siebie przesypiającą połowę dnia.

Marudzenie na dzisiaj skończone.

wtorek, 19 lipca 2011

Niestety.

Mniejszy rygor albo skuteczna dyscyplina.Właśnie w tym wszystkim najgorsze jest to, że ten rygor jest malutki. Z dyscypliną mam problem od zawsze. Potrafię wymyślić milion argumentów dzięki którym wygra moje lenistwo. Obowiązki, monotonność, odpowiedzialność, regularność, ład i porządek to rzeczy do których mi daleko. Powinnam mieć na ramieniu skrzata który by mi mówił co mam robić, żeby się zachowywać jak prawowity człowiek. Urodziłam się nie w tych czasach co trzeba. Przy takich moich cechach powinnam mieć chociaż szczęście, albo znajomości, a tu ani jedno ani drugie. Nie mogę muzyki na kompie uporządkować a co dopiero swojego życia. Gdybym do tej pory robiła wszystko zgodnie z planem to bym już dawno była piękna, mądra i bogata... dziś marzę tylko o wygranym toto lotku, w którego nawet nie gram... jeszcze.
Kryzys nadchodzi dużymi krokami.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Zmęczona niedorajda.

Te poniedziałki są w stanie wykończyć człowieka. Zapewne przez weekendowe szaleństwa. W piątek się wytańczyłam za wszystkie czasy. Sobota z niedzielą spędzona pod hasłem rower z wodą i słońcem no i nie można zapomnieć o ognisku. Uwielbiam siedzieć i się patrzeć w ogień, można się zamyślić i podumać o bzdurach.
Mniej więcej tak to wyglądało jak płonął kosz wiklinowy... gorąco.

Upały to nie jest mój klimat, a tym bardziej kiedy słońce mnie przysmaży. Dupsko tak piecze, że ledwo na nim siedzę. Ciężko będzie robić brzuszki lub cokolwiek co wymaga jakiejkolwiek sprawności fizycznej. Wszystko mam zastygłe, gorące i spieczone. Teraz tylko trzeba zrobić tak, żeby skóra ze mnie nie złaziła, a jak już, to chociaż nie z twarzy.

Opuściłam się trochę ostatnio. Z angielskiego mam zaległości, a już dawno miałam hiszpański zacząć, a to przecież większe wyzwanie, bo wcześniej nie miałam specjalnego kontaktu z tym językiem. Książki też nie mam za bardzo kiedy czytać. Niedługo będę musiała je oddać do biblioteki, a ja w proszku. W domu meble kurzem porosły co najmniej jak mchem. Na kompie dalej nie ogarnięte. Nie wiem jak tą muzę mam posegregować żeby było dobrze. Pojawiają się nowe sprawy do zrobienia a ja starych nie mogę okiełznać.

czwartek, 14 lipca 2011

Wielkie odliczanie :D

Dzień ważny dziś jest i nie dlatego, ze obchodzimy święto łapania za tyłek. Rok temu dokładnie powstał związek Ala-Marek. Ja, przez 23 lata twierdząca, że nie nadaję się do dzielenia z kimś życia, nawet nie podejrzewałam, że tak dobrze pójdzie. Tak długo, a tak szybko zleciało. I te początki pamiętam jak wczoraj. Cudowny rok mojego życia :*

środa, 13 lipca 2011

Leci jak krew z nosa.

Jakby chciało, a nie mogło. Ciężko mi dzisiaj wszystko przychodzi, ale staram się zmusić, żebym potem znowu sobie nie pluła w brodę, że czas mi ucieka w bezczynności. Spać mi się chce, ale nawet się nie kładę, bo będzie to co zawsze. Może kawy się napiję. Muszę zwracać uwagę na to o której jem i o której ćwiczę, żeby mi to nie kolidowało ze sobą, bo tylko potem kolki i boli. Tak się mówi, że 9 godzin to dużo i faktycznie jest, ale żeby tak wszystko dobrze rozegrać to trzeba to rozplanować. Przykładowo, kiedy jem lub piję kawę to robię coś na kompie. Jak coś oglądam to w tym czasie ćwiczę, jak mi się coś gotuje to sprzątam w kuchni. Jak idę na spacer to biorę książkę lub angielski. Wszystko w międzyczasie.

Z racji iż zakończyłam Różowe lata 70 trzeba było zdecydować się na coś nowego. Tak więc zaczęłam oglądać Californication. Pewnie normalnie bym na to nie zwróciła uwagi, bo bardzo dawno temu mi się to obiło o uszy, bez specjalnego echa, ale chłopaki na około się tym zachwycają, no to stwierdziłam, że będę w temacie. Typowy serial dla facetów. Dużo golizny, sexu i problemów z babami, więc nawet jak dla mnie całkiem ciekawe.

Wczoraj po części nadrobiłam zaległości, chociaż ciągle coś nowego wyskakuje. Bieganie mi idzie coraz lepiej. Nogi już tak nie bolą tylko jeszcze problemy z oddychaniem mam. No i trzeba się pilnować, żeby nie jeść przed bo jak mi się odbije podczas biegania, to serce fikołka robi.

wtorek, 12 lipca 2011

We'll see how things go.

Ostatnie dni na prawdę były strasznie leniwe. Dzisiaj się to miało skończyć i na prawdę się skończyło. Od rana pitu pitu wszystko leci zgodnie z planem. Tylko jeden mankament dzisiejszego dnia (i dwóch następnych). Wujek wcześniej wychodzi do pracy i wstałam o 4:40 i to dlatego tak późno bo spałam u Marka. Będąc w domu musiałabym wstać najpóźniej o 4:20. Zrana szukałam muzyki do biegania i takie kawałki fajne znalazłam że miałam ochotę wyskoczyć przez okno (to tylko parter) i biec przed siebie. No ale opadająca głowa, to poważna sprawa. Godzina 10-11 i nie jestem w stanie nic. Powinnam się położyć na pół godziny i wstać i było by całkiem dobrze, ale przy Agnieszce się nie da. Gada cały czas, zaczepia i w końcu wychodzi na to, że ani się nie wysypiam, ani nic innego pożytecznego nie robię w tym czasie, tylko wstaję z bólem głowy. Żeby było śmieszniej, Ona właśnie w tym momencie śpi, super. Jest dopiero 13:15 może coś jeszcze zdziałam tu u wujka, bo znając życie jak dojdę do domu to chęci całkowicie mnie opuszczą.

16:20
Wróciłam do domku. Przeglądam sobie różne wiadomości i nie wiem czy to trzeba się śmiać czy płakać nad ludzkością. Po pierwsze: dążenie do bycie najgrubszym człowiekiem by zapisać się do księgi rekordów Guinessa. Z ciekawości chyba popatrzę co tam są za kategorie, może się do czegoś nadam he he. Ten chłopiec ma 3 latka i waży 60 kilo. Ciekawe czy mamusia tak często bierze go na rączki :D

Po drugie: w kilkuset szkołach nikt nie zdał matury. Cudownie, to tylko potwierdza moje zdanie na temat jak bardzo beznadziejnym krajem jest Polska. Jak znam życie to pewnie wszystko wina uczniów bo się nie uczą.

Fakt jest taki, że zbytnio od tej 13:15 nic nie zrobiłam dlatego też muszę iść działać w tej chwili :) Proszę w tych ciężkich chwilach być ze mną duchem!!!

poniedziałek, 11 lipca 2011

I don't like Mondays.

Poniedziałki są na prawdę kiepskie bez względu jakim trybem człowiek pracuje. Znowu deszczowa pogoda. Przebudzam się rano z takiego mocnego snu, że nie wiem, co się dzieje. Chodzę senna, a żeby mi umilić ten dzień to w domu nie ma ziarnka kawy. Na prawdę jej potrzebuję. Zlitowano się nade mną i dostałam dzień wolnego a ja mam ochotę go przespać.

Właśnie dostałam przedsądowe wezwanie do zapłaty. Jakbym miała mało wydatków. FUCK!

Skończyłam oglądać już ostatni, ósmy sezon Różowych Lat 70". Nawet mi trochę smutno. Nie lubię jak coś fajnego się kończy... buu.


Idę się wziąć za coś, bo tylko patrzę na zegarek, czas ucieka, a ja dalej w miejscu.

sobota, 9 lipca 2011

A a a kotki dwa...

Okropny dzień... okropne ostatnie 3 dni. Od czwartku nie mogę zregenerować się, ogarnąć. Wieczorem kładę się spać, z motywacją na nadchodzący, kreatywny dzień pełen energii. Przychodzę do wujka i bum, wszystko znika jak mydlana bańka. 9 godzin się snuję (lub śpię) byle by tylko zleciały. Nadchodzi czas powrotu do domu. Jadąc na rowerze układam sobie zajęcia na resztę dnia. Przychodzę, odpoczywam 5 minut po jeździe, rozglądam się i już nie wstaję, mam ochotę się skulić, porosnąć mchem i tak zostać. I nie wiem dlaczego teraz płaczę... przecież nic się nie stało...

czwartek, 7 lipca 2011

Bananowiec


Składniki:
- biszkopt
- 1 kg bananów
- 1 kostka masła lub margaryny
- 1 szklanka cukru pudru
- 2 galaretki cytrynowe
- 2 galaretki czerwone
- 3 jajka
- 3/4 szklanki cukru pudru

Ciasto składa się z czterech warstw:
* Pierwsza to biszkopt.
* Drugą należy przygotować ucierając razem kostkę masła (lub margaryny), szklankę cukru pudru, 3 żółtka i banany. Na końcu wlewamy schłodzoną galaretkę cytrynową rozpuszczoną w jednej szklance wody i mieszamy z masą, którą robiliśmy przed chwilą. Po ukończeniu tej czynności rozsmarowujemy ją na biszkopcie włożonym do blachy.
* Do trzeciej warstwy trzeba ubić 3 białka z cukrem pudrem dolewając schłodzoną galaretkę cytrynową przyrządzoną  w taki sam sposób jak poprzednio. Tą masę trzeba rozsmarować na masę drugą. Ewentualnie na nią można nałożyć plasterki owoców najlepiej bananów.
* Ostatnią warstwę przyrządza się w taki sposób jak pisze na opakowaniu galaretek, które potem polejemy na trzecią warstwę ciasta. trzeba czekać aż galaretki stężeją i można żreć :D


Ale mnie aż się zachciało porobić coś w kuchni magicznego :D

Ciężkie czasy nastały.

Comiesięczne ciężkie czasy i wszystkie przykre następstwa:
* buzujące hormony cz 1 --> agresja --> nerwy --> kłótnie z wszystkimi.
* buzujące hormony cz 2 --> nadwrażliwość --> płacz
* ból wszystkiego --> niemożność wykonywania ćwiczeń --> wieloryb.
* spuchnięte nogi --> za małe buty --> brak chęci do wychodzenia z domu.
 Wnioski są proste: pokłócony wieloryb siedzi w domu i płacze... i nawet żółte paznokcie tracą swój blask. Dzisiaj się chyba zajmę zajęciami pozwalającymi usadowić dupsko w jednym miejscu.

Do Zoś:
3 dni pracy to nic... a nie fair jest pracować 12 dni pod rząd a to mnie właśnie czeka :/
Co do siana to w tym miesiącu wyszło tak jak sobie założyłam, a to, ze parę dni będę z pustym portfelem, to nie zrobi różnicy, tylko pieniążka się oszczędzi. Pewnie jak bym nie kupiła tego, to wydałabym ostatnie siano na jakieś inne mniej zdrowe badziewie :)

środa, 6 lipca 2011

Chyba jednak nie.

Ten fragment poświęcę komarom roku 2011. Chciałam podkreślić jaka na świecie jest niesprawiedliwość. Nie ma ich, po prostu ich nie ma... prawie w ogóle. Można robić grille, siedzieć na dworze cały czas, nawet nad wodą zanikły... ale nie w nocy w domu, kiedy jest pora paciania. Co z tą niesprawiedliwością? Latają mi koło nosa, koło oka, koło ucha, a nawet koło dupy. Maniuś? - śpi w najlepsze, cały i zdrowy. Boją się Go, czy co? No ale, jako wierna żona dbająca o swojego męża przyjmuję całe nocne zło na siebie... ;)
Właśnie wydałam ostatnie pieniądze przeznaczone do wydania. 20 zł minus farba do włosów, żółty lakier do paznokci i peeling grejpfrutowy i w portfelu zostało całe 4 zł. Nie ma to jak sobie poprawić humor za ostatki. Tak więc na czterech złotych trzeba pociągnąć do mniej więcej poniedziałku-wtorku. Ach jak będzie cudownie.

Nie chce mi się kompletnie nic robić. Zresztą dzisiejszy dzień dopisuję do listy dni straconych, a szkoda, bo całkiem ładny dzień z tej środy, chociaż czeka mnie wieczorne bieganie z Mańkiem, co powoduje, że na tle innych głupich dni, ten dzień będzie wyglądał całkiem przyzwoicie. (Wielokrotne użycie słowa dzień w tym zdaniu ma swoje zastosowanie w uświadomieniu czytelnikowi co to jest za dzień).



Zapuściłam sobie w głośnikach radio Zet Lato i wyobrażam sobie palmy, i drinki z parasolką... a mam bardzo rozwiniętą wyobraźnię. Polecam film After The Sunset. Dobra obsada, dobra fabuła no i chcę tam się znaleźć. Dla nakreślenia klimatu proszę bardzo -----> The pineapple Song  enjoy :)

wtorek, 5 lipca 2011

Słoneczko.



Wyszło trochę zza chmur. Nie jest powalająco ciepło, ale jasność za oknem bardziej pobudza do życia niż szarość. Wyszłabym z Agą na spacer, ale zanim zrobię wszystko co mam zrobić to mi się odechce. Chyba łatwiej mi się zabrać za ciężkie prace domowe, niż ubranie się i wyjście z domu.
Czytam... bardzo dużo czytam. Między innymi w ostatnim czasie na temat nauczenia się szpagatu. Te ciężkie treningi to były dla osób dobrze rozciągniętych, które chcą ( i mają szansę) nauczyć się tego w miesiąc. Kogo ja oszukuje? Moja kondycja jest poniżej poziomu morza, dlaczego w ogóle zakładałam że miesiąc to odpowiedni termin dla mnie? Zresztą, wcale nie muszę go umieć tak szybko, to tylko moje widzimisie. Chociaż fajnie by było strzelić szpagata na gwiazdkę :D Pożyjemy zobaczymy. Teraz znalazłam fajniejszą opcję. Po prostu rozciąganie. Zalecają ćwiczyć 3 razy w tygodniu z jednodniowymi przerwami, żeby organizm mógł się zregenerować. Przy wcześniejszym miałam ćwiczyć codziennie i co chwilę jakieś sprzeczne informacje. Człowiek już nie wie co, kiedy i jak często. Wiec skupiam się na brzuchu, szpagacie i tym zakichanym biegu solidarności 10 września.

Ćwiczenia aerobowe (bieganie, pływanie, rower, rolki) minimum pół godziny dziennie do półtorej, 2 razy w tygodniu.
Ćwiczenia anaerobowe (pompki, brzuszki, ciężarki) krótkie intensywne serie, 15 do 20 minut co drugi dzień.
Wychodzi na to, ze wcale ze mną nie jest tak tragicznie tylko kiedy to będzie widać i czuć? Mniejsza z tym. Marudzę tak, bo to jest wykańczające... mimo, że dodaje energii.

Chodzę ostatnio taka jakby trochę nafaszerowana endorfinami. Nawet jakieś chwilowe niepowodzenia nie wpływają na ogólne samopoczucie. Super. Sytuacja jest stabilna. Nie najlepsza jaka mogłaby być, ale nie pogarszająca się... i stabilna. Nie myślę o tym co ma być, na co mnie nie będzie stać i dlaczego. Nawet ten weekend w pracy mi lata koło dupki. Może wtedy na obiad spaghetti zrobię, co? Maniuś przyjdziesz? Daleko nie masz :P

poniedziałek, 4 lipca 2011

Od nowa.

Tak to jest, że coś się kończy a coś zaczyna. Kiedy chce się za siebie zabrać (bądź za coś), to najlepsze są takie dni. Pierwszy dzień miesiąca, jakieś święto, jakieś wydarzenie no i poniedziałek, czyli moja główna zasada "będę ideałem... od jutra". Nie tym razem. W tamtym tygodniu było całkiem przyzwoicie i nawet jestem zadowolona z siebie, mimo tego, że nie leciałam na pełnych obrotach. Z diety zrezygnowałam całkowicie, na razie widzę, że nie rzucam się z pazurami na żarcie i nawet kiedy słyszę o kuszących dobrociach to już nie ma tego błysku w oku.

Weekend? Jakoś dziwnie przeleciał. Dobrze, że pozytywnie się zakończył. Przyszły nie zapowiada mi się w różowych kolorach, a mianowicie w pracy.

piątek, 1 lipca 2011

Lecę dalej.

Fakt, rozpędziłam się z wpisami, ale to dlatego, że poczułam wenę. Spisywanie swoich celów na kartce? No właśnie zgubiłam notesik w którym były zapisane i to mnie podłamało. Już kupiłam nowy (ładny, zielony i w kratkę). Może faktycznie znowu wypiszę te rzeczy, skreślanie na prawdę daje dużo frajdy.
Z diety już zrezygnowałam całkowicie. Hmm kto by pomyślał? - każdy!!! Chciałabym się trzymać po prostu zdrowego jedzenia tylko parę rzeczy mi staję na drodze. Między innymi brak stabilizacji, ułożonych dni, jakiegoś logicznego działania codziennie. Nie wiem co będę robić jutrzejszego dnia, ani nawet za chwilę. Ostatnio oglądając program na MTV Pogromcy nadwagi, uświadomiłam sobie , że mam podobny przypadek jak pewna dziewczyna. Jedzenie jako reakcja na wszystko. Złość, stresy, radość... wszystko. Pocieszam się jedząc. To chyba na tle psychicznym. Patrzyłam w bibliotece i nic nie mogę na to znaleźć, jeszcze na necie poszukam.
Siłownia, basen? Super opcja, ale szkoda mi na to kasy niestety. W domu staram się działać. Bardzo odczuwam brak osoby która mi powie na co, jak, ile, jak mocno, jak często... no ale właśnie za to się płaci.
Dołuje się mniej w ostatnich czasach. Taka niestety rola bloga, że przeważnie te denerwujące mnie rzeczy tu zapisuję. Ale mam w planie to zmienić tylko muszę chyba zapisywać te fajne chwile, żeby je tu ująć.

Byłam na Jerzmanowie. Tragiczne przeżycie. Widok matki płaczącej za dzieckiem jest okrutny i nie chcę tego więcej widzieć. Nie chcę nawet słyszeć o takich wydarzeniach. Złe rzeczy za bardzo mnie dotykają. Mogłabym być prawa ręką Boga... pokazałabym Mu jak się tworzy ładny świat!!!