Od dzisiaj nie piszę tytułów notek bo mnie to strasznie denerwuje. Wywiera presję, żeby moje wywody były sprowadzone do jednego tematu. Przez to często zaczynałam pisać i zaraz rezygnowałam bo nie mogłam się określić i zebrać do kupy.
Siedzę na kompie już jakieś dwie godziny, a moje dzieci nawet względnie dają mi żyć. Zbliża się 10:00, więc zaraz będzie jęk że są głodni albo znudzeni... a może nie. W okresie wakacyjno-pandemicznym o tej porze dopiero odchodziliśmy od stołu po śniadaniu z ogólnym leniem na resztę dnia. Dzisiaj Krzyś wstał jak jeszcze Marek był w domu, do mnie dotarł o 6:15, bo zgłodniał, a Taty już nie było. Już kombinowałam co by tu zrobić, żeby dalej pójść spać, ale z drugiej strony, to jest świetna pora na pobudkę. Dzięki temu mogłam w końcu do kompa usiąść, a i chłopaki nie siedzą całego poranka przed bajkami. Niestety jak nie mam alarmu w postaci głodnego dziecka to bardzo ciężko mi wstać o jakiejkolwiek godzinie, jestem z tych co maja permanentne niewyspanie.
W tamtym tygodniu byłam pochłonięta wizytą Zosi. Z racji rzadkich spotkań poświęcam się w stu procentach. Nie wiadomo kiedy znowu będzie okazja się zobaczyć. Może w święta jeśli nie zaskoczy nas ponownie pandemia srandemia. W poniedziałek wstałam z myślą, że teraz muszę się pełną parą przygotować na nadejście przedszkola. Zrobiłam śniadanie, usiadłam i... nie mogłam się podnieść. Jest czwartek, a ja dalej się czuję jakby mnie ktoś w nocy okładał bejsbolem. Bolą mnie plecy, najbardziej w miejscu płuc. Cholera wie skąd to się wzięło i ile potrwa. I jak zwykle robota stoi w miejscu.