środa, 26 października 2011

Walczę!

Dzisiejsze pisanie musi mi mało czasu zająć bo na 13:00 idę na rozmowę kwalifikacyjną. Boli mnie brzuch i zastanawiam się tylko czy to ze względu na jakieś jedzeniowe nieścisłości, czy to już zaczyna się reakcja na rozmowę. Coraz więcej czynników dotyczących tej pracy mogę wpisać po stronie negatywnej. Jedynymi plusami jest 10 zł na godzinę (przy ostatniej propozycji piątaka to jak góry lodowe) i fakt pracy od pn do pt. No ale... to call center (nikt nie lubi wciskać ludziom, a tym bardziej mieć wciskane), godziny pracy są od 13:00 do 21:00 (ni w dupę ni w serce), umowa na zlecenie, złe referencje osób trzecich a co ważniejsze - znajomych! Szczerze? najchętniej bym to olała i wcale tam nie szła, no bo po co, kiedy najprawdopodobniej nie wezmę tej oferty. Jednak (jak to mówią warunki pozbycia się prokastrynacji), pójdę tam żeby zwalczyć mój lęk. O tak, to właśnie jest to o czym dzisiaj marzę - podbój świata. To była ironia oczywiście!

Jakby nie patrzeć na prawdę się staram z tym walczyć i nawet wczoraj zrobiłam plan wszystkich rzeczy które muszę zrobić, oraz tych które chcę zrobić i poukładałam je w kolejności od najważniejszych do mniej ważnych. Oczywiście nie jest to ciągła lista żeby tylko odhaczać, ale powiedzmy że jakoś to ogarniam. Cudownie się do tego nadała moja tablica korkowa, niestety okazało się, ze muszę dokupić pinezki bo aż tyle rzeczy do zrobienia. W chwili obecnej musiałam je zastąpić wykałaczkami (kreatywność umysłu mi się rozszerza). Ponieważ we wskazówkach pisze że trzeba wszystko zapisywać, to zapisałam wszystko, łącznie z faktem, ze może kiedyś w końcu wejdę na Rysy, bądź przebiegnę Bieg Solidarności, no ale na to jeszcze przyjdzie czas... kiedyś tam.

Ponieważ ludzie chorzy mogą liczyć na więcej współczucia i zrozumienia, to wczoraj z podpierduchy opowiedziałam mamie na temat prokastrynacji. Ponieważ spodziewałam się negatywnej reakcji nie zaczęłam w stylu 'mamusiu jestem chora i umieram' tylko na zasadzie 'patrz mamo co znalazłam'. Pierwsze słowa komentarza brzmiały " ja nawet dzisiaj myślałam o tobie, i wiedziałam, że to nie jest normalne i ty musisz skądś to mieć", po czym przybiegła do mnie z książką "Kariera pod kontrolą - jak zmienić swoje życie zawodowe na lepsze". Tegoroczna, więc może coś się dowiem konkretnego.

Ostatnio odkryłam ciemną stronę siebie. Cieszy mnie niepowodzenie ludzi którzy mi za skórę weszli. To chyba troszkę nieładnie, ale nic nie mogę na to poradzić. Do momentu kiedy coś się nie wydarzy złego to nawet nie pomyślę, żeby tej osobie źle życzyć, ale jak już się stanie, to myślę sobie 'masz zdziro za swoje'. Moje jedno z ulubionych powiedzeń: oliwa sprawiedliwa, na wierzch wypływa!

wtorek, 25 października 2011

Lekcja z psychologii.

Oczywiście to nie jakaś tam sobie tematyka z nieba wzięta. Czytałam o tym kiedyś i nie zapamiętałam nazwy, teraz dzięki Demotywatorom.pl natknęłam się na to ponownie. Zapewne większość ludzi powie, że to dobra wymówka na takie zachowania, trudno. Ja uznaję prawdziwość tej choroby, posiadam jej objawy i postanowiłam zobaczyć czy można się tego pozbyć.
Zresztą... spróbuj w dzisiejszych czasach wywinąć się zaburzeniom psychicznym.
Ponieważ najpierw trzeba to u siebie rozpoznać, to podkreśliłam cechy które widzę u siebie.

Prokastrynacja - patologiczna tendencja do nieustannego przekładania pewnych czynności na później, ujawniającą się w różnych dziedzinach życia.
- Prokrastynacja najczęściej pozostaje nierozpoznana, a prokrastynatorów uważa się za leni, przypisując im brak siły woli i ambicji. Dopiero niedawno uznano, że faktycznie jest ona zaburzeniem psychicznym.
- Prokrastynator ma problemy z zabraniem się do pracy i odkłada jej wykonanie, zwłaszcza wtedy, gdy nie widzi natychmiastowych efektów. W obliczu zadania wymagającego większego wysiłku tracą oni wiarę w siebie, motywację i odczuwają niepokój.
- Tak jak większość problemów psychologicznych, prokrastynacja często ma swoje podłoże w domu rodzinnym.Często problem ten pojawia się z powodu niestabilnej sytuacji rodzinnej i ogólnego niedowartościowania danej osoby.
- Większość osób dotkniętych prokrastynacją to ofiary perfekcjonizmu. Jako że perfekcję osiąga się zwykle metodą prób i błędów, a perfekcjonista nie dopuszcza myśli o błędach, pogrąża się w tym paradoksie, nie robiąc nic. Tymczasem bycie odwlekaczem nie oznacza nierobienia niczego. Wręcz przeciwnie, osoba taka z zapałem wykonuje inne zajęcia, nie mające związku z problematycznym zadaniem. Na przykład przeszukuje internet, rozpraszając przy tym swoją uwagę zamiast koncentrować ją na zadaniu.
- Prokrastynacja najczęściej dotyczy: nauki, a później życia zawodowego, życia codziennego, podejmowania decyzji.
- Prokrastynatorzy zapełniają swój dzień prostymi zadaniami, które równie dobrze mogliby wykonać później. Poproszeni, prawie zawsze zgadzają się pomóc innym przy mało ważnych czynnościach, zamiast zabrać się za własne, ważne przedsięwzięcia. Stereotypowy wręcz przykład prokrastynacji to rozpoczęcie pracy nad priorytetowym zadaniem i natychmiastowa ucieczka po kawę. Popularną wymówką prokrastynatorów jest czekanie na właściwy czas, atmosferę lub właściwe nastawienie by wreszcie wykonać daną czynność.

 Dlaczego odwleka się zadania? 
- Uznawanie danej czynności za nieprzyjemną lub nudną. Osoby, które nie odwlekają, zwyczajnie wykonują nieprzyjemne zadania, by mieć je za sobą i móc zająć się czymś przyjemniejszym; prokrastynatorzy natomiast unikają nieprzyjemnych aspektów swojej pracy jak najdłużej mogą. 
- Słaba organizacja pracy. Osoby dobrze zorganizowane uzbrojone są w plany działania, listy czynności do wykonania i inne narzędzia wspomagające ich walkę z prokrastynacją. 
- Brak wiary we własne siły. Prokrastynatorzy postawieni przed poważnym zadaniem często czują się przytłoczeni i zaczynają wątpić w swoje umiejętności. Obawiają się zarówno porażki, jak i sukcesu. Może im się bowiem wydawać, że sukces przyniesie im jeszcze więcej trudnych zadań. 
- Pułapka perfekcjonizmu - "Nie posiadam odpowiednich umiejętności, by wykonać to zadanie w tej chwili, więc nie wykonam go w ogóle." Prokrastynatorzy nie znoszą uczyć się na własnych błędach. 
- Słabo rozwinięte umiejętności podejmowania decyzji. Prokrastynator, który waha się przed podjęciem decyzji, najprawdopodobniej w ogóle jej nie podejmie – będzie się obawiał, że może wybrać źle.

Leczenie i rokowania:
Bardzo trudne. Środki farmakologiczne zwykle są mało skuteczne (dla przykładu: stymulanty powodują zwykle zbytnie rozpraszanie uwagi, zaś depresanty zwiększają niechęć do działania). Można stosować metody psychologiczne: terapię u specjalisty lub samoleczenie poprzez zmuszanie się do pracy i stopniowe przezwyciężanie trudności, jakie dla prokrastynatorów przedstawia konkretne działanie.
Z innego źródła: przyznanie się do skłonności patologicznych, zwiększaj swoją motywację, ustalaj nagrody za wykonanie zadania, poproś kogoś zaufanego by sprawdził jak postępuje twoja praca, zapisuj to co musisz zrobić (do tego nawet zakupiłam wielki kalendarz we wrześniu), skupiaj się na jednym zadaniu na raz, zmieniaj nawyki.

Niezbyt pocieszająca mnie wizja na przyszłość. Terapii u specjalisty raczej mi państwo nie zafunduje a samoleczenie będzie katorgą. W ogóle jak się do tego zabrać? Może jakaś książka istnieje na ten temat? Teraz jak się trochę oczytałam tego to stwierdzam, ze trzeba mieć duży łeb żeby wszystkiego się nauczyć. Na przykład, miał z Was ktoś pojęcie o istnieniu zasad GTD (Getting Things Done)? Bo ja właśnie już mam od jakiejś minuty. Myślę sobie: czego do cholery uczą w tych posranych szkołach?!?!?! Już chyba harcerstwo jest bardziej przydatne. Nie wiem już co mam z sobą zrobić. To wszystko wydaje się być nie do ogarnięcia.

poniedziałek, 24 października 2011

Puk puk

- Kto tam?
- Na pewno nie praca!

Biednemu wiatr w oczy. Poszukiwania pracy ciąg dalszy. Mój wzrok wyczulony na ogłoszenia, psychiczne nastawienie na rozmowy z ludźmi , włączyłam nawet mój urok osobisty i ubrałam buty na obcasie, żeby wyglądać na bardziej poważną. Za przeproszeniem jedno wielkie gówno!!! Oprócz niepełnosprawności i obowiązku uczenia się, na mojej liście z cyklu "to nie dla mnie" widnieje teraz pół etatu i 5 zł za godzinę. Tak, dzisiejszy dzień znowu sponsoruje literka W jak wkurw. Idę w sprawie ogłoszenia do sklepiku z pamiątkami, mebelkami i takimi różnymi bajerami. Zagaduje, pitu pitu wszystko się dobrze zapowiada. Po czym słyszę: praca na 2 zmiany i 2 niedziele w miesiącu wolne. Myślę sobie, że to chyba żart. Potem słyszę 5 zł na godzinę i wtedy myślę sobie że to na pewno jest żart. Ostatnio opanowałam do perfekcji pewną umiejętność, a mianowicie kompletnie się zawieszam i myślę o czymkolwiek w momencie kiedy ktoś mi gada od rzeczy. Tak więc po "5 zł"  zamiast słuchać pani która jeszcze sporo czasu się produkowała (nawet brała do ręki wielki zegar kuchenny i świeczki... chyba coś mi pokazywała), to ja myślałam nad tym, jak kulturalnie zrezygnować z pracy która w pewnej chwili przestała mi pasować? A może to już jest ten moment kiedy powinnam brać cokolwiek?
Zaczynam łapać chwilowe dołki. Chce mi się płakać na samą myśl. Jak sobie z tym radze? Teraz na przykład winogrona, mandarynki, ciastka, cukierki marcepanowe i nie mogło zabraknąć lodów.

czwartek, 20 października 2011

No jaaa

Dlaczego ja? Brak pracy, a raczej jej poszukiwanie jest gorsze niż porządna harówa. Wyszłam z domu, bo od przeglądania internetu już mnie głowa boli. Niestety dzisiaj nic nie znalazłam ponieważ nie jestem studentką, ani osobą niepełnosprawną. Trzeba będzie zwiększyć zakres poszukiwań. Pamiętam jak w zeszłym roku szukałam pracy. Też było ciężko ale mam wrażenie, że teraz się dużo pozmieniało. Nie przychodzą nawet raporty, że maile zostały odczytane, telefonu nikt nie odbiera, no i te wymagania wyżej wymienione. Poza tym co zauważyłam, znajomość języka angielskiego to już chyba naturalna rzecz. Teraz moi Drodzy w modzie jest niemiecki. Podświadomie wiedziałam, ze dojdzie do tego, jednak trochę się łudziłam, że aż takiego parcia na ten język nie będzie. Nie to żebym coś do Niemców miała, tylko za każdym razem jak mam coś po niemiecku z siebie wydobyć to jakbym dostawała nożem w plecy. Niestety jakieś 3 szare komórki w mojej głowie zaczynają intensywnie myśleć o tym sztywnym kraju i jeszcze sztywniejszym języku. Otwarte ramiona miała Anglia za czasów siorki, a za moich są Niemcy, a to tylko 2 lata różnicy. Może jakiś kurs? Eeh.

Co pozytywnego na dzisiaj? Zagrałam w Lotto oraz Mini Lotka. Tak właśnie. Trzeba łapać byka za rogi. Cudownie to brzmi. No cóż, w chwili obecnej to poszczypuje cielaka za ogon. A nóż, widelec się napatoczy jakiś milionik. Napompowałam sobie opony w rowerze. Dobrze jest zażyć trochę ruchu po długim okresie robienia kompletnie niczego dla zdrowia. Fakt, że skusiłam się na hamburgera, ale zawsze usprawiedliwiam to tym, że ma dużo warzyw, no i akurat pierogi mi coś śmierdziały w domu a poza tym nie było nic obiadowego, nawet zupki chińskiej. Musiałam oddać książki, więc zaszłam również do biblioteki. Nabyłam powieści Coben'a. Nie wiem tylko czy to pozytywna rzecz. Ostatnio poszperałam w mamy półkach i znalazłam stos fajnych książek. No i kto by się spodziewał, że po kryjomu kupuje takie rzeczy. Wiadomo, że książki które mam w domu nie wymagają szybkiego czytania, bo nie mają terminu do oddania, więc mogę się spokojnie zająć tymi wypożyczonymi, jednak zanim to zrobię, jest jedna książka która bym chciała mieć już przeczytaną. Już wyjaśniam dlaczego. Nosi ona tytuł "Bogaty ojciec. Biedny ojciec". Z informacji na okładce wynika (mam właśnie deja vu), że można być bogatym, pracując w zawodzie który chcemy, a nie który jest najbardziej opłacany. Najgorszą radą jaką może dać dziecku rodzic to 'ucz się, żebyś miał dobrą pracę i dzięki temu był bogaty'. W szkole nie uczą prawdziwego życia, ani tego jak operować swoimi dochodami, żeby wzrastały. Z tym się cholernie muszę zgodzić. Osobiście jestem niedouczona o rachunkach, bankach, finansach i księgowościach, a że mnie to przerasta to unikam tego jak ognia. No i mam com chciała. Połowy nie wiem, połowy nie rozumiem i przez to można mi największy kit wcisnąć już nie mówiąc o fakcie, że żyję na najmniejszych obrotach. Nie wiem jak dam radę z tymi książkami, bo do 19 listopada muszę oddać dzisiaj wypożyczone książki, co będzie raczej wyzwaniem bo jest ich aż cztery łącznie liczące około 1450 stron. Z przybliżonych moich obliczeń to 2900 minut czyli ponad 48 godzin. W sumie nie wydaje się być to tragiczne, może jakoś dam radę.

Właśnie odwiedził nas pan od instalacji gazowej. Wstyd, normalnie wstyd. Nie spodziewałam się go, bo od czytania informacji na klatce schodowej jest mama. Gdybym wiedziała, że ktoś będzie chciał się przegramolić do kuchni, to może bym coś chociaż przesunęła. Muszę nakrzyczeć na mamę, jej zbieractwo i zagracanie tym pięciu z sześciu pomieszczeń (porządek gości oczywiście w moim pokoju) jest na prawdę okropne i niewyobrażalne w mojej przyszłości. Każda rzecz musi mieć swoje miejsce i nie jest to w żadnym wypadku objaw pedantyzmu tylko ułatwianie sobie życia. Też mam bałagan, ale upchnięty po szufladach i kiedy coś potrzebuję to wiem w którym bałaganie się to mieści.

Postanowiłam się odgrzebać na różne sposoby i dziś wybrałam najłatwiejszy. Porządek wokół siebie. Zaczęłam od ciuchów. Pozbyłam się co stare, za małe, sprane i niemodne. Troszkę było żal, ale w ostateczności jakaś taka ulga i przestrzeń. Potem kurze. Paradoksem była obecność zakurzenia sprzętu do ścierania kurzy. Nie ma co się dziwić, ja nie robiłam tego od grubego miesiąca a reszta lokatorów ma to raczej w głębokim poważaniu. Na koniec zostawiłam sobie wszelkiego rodzaju dokumenty. Nie miałam zbyt wiele układania, bo dzięki Bogu, a raczej mamie, mam je idealnie posegregowane. Należało tylko ostatnie papiery (czyli aż sprzed paru miesięcy) wpiąć w odpowiednie miejsce. Zdając sobie sprawę z mojej ubogiej wiedzy bankowej, prawnej, kodeksowej, emerytalnej, finansowej i każdej innej w podobnym temacie, postanowiłam trochę się tym zainteresować. Ale to powoli i po kolei. Na razie mam o czym myśleć.

Przestawiłam telewizor w inne miejsce i mimo, ze kompletnie go nie używam, czynność ta sprawiła mi wiele radości.

wtorek, 18 października 2011

Nowości.

Zmiany są bardzo dobre, powiedziałabym nawet że uzdrawiają kulejącą psychikę. Poznawanie i uczenie się jest ciekawe, ale to wszystko zależy od okoliczności i otoczenia w jakim zachodzi ten proces. Chciałabym wszystko wiedzieć i wszystko umieć i sam fakt posiadania takiego zaplecza jest fascynujące, ale... czy poznawanie rzeczy które kompletnie nas nie interesują to coś pozytywnego. To co lubię i co mnie interesuje nie nadaje się do żadnej pracy w Polsce, musiałabym się porządnie dokształcić, założyć coś własnego, lub zostaje opcja cudu, ale te zdarzają się tylko w hollywoodzkich filmach. Zmiany są dobre, ale kiedy ktoś ma niską samoocenę i strach przed nieznanym to potrzeba dużo czasu, poświęcenia i odwagi delikwenta żeby zrozumiał, ze ta zmiana właśnie była tą dobrą.
Koniec o pracy, bo dołuje mnie ten temat, chociaż staram się utrzymać pozytywne wibracje, to zapewne jeszcze wiele narzekań się tu pojawi ;)

poniedziałek, 17 października 2011

W poszukiwaniu pracy.

Czyli z cyklu 'to czego nienawidzę'. Niestety nadszedł czas kiedy trzeba się wziąć za to poważnie, a nawet bym powiedziała, ze bardzo poważnie. I co? I nic! Niby pracy trochę jest, jednak gdy przychodzi co do czego to jej liczba jest mocno okrojona. Ogłoszenia się powtarzają, do połowy nie spełniam warunków, połowa nie odbiera telefonu, połowa się okazuje nie tym o czym piszą, połowa nawet nie zostawia do siebie kontaktu. Wstałam z bólem głowy ale teraz mam wrażenie, że zaraz mi eksploduje. Już mnie denerwuje ta sytuacja a to dopiero początki. Nie będzie łatwo, a że na dodatek jestem przed okresem, to na hasło 'jak Ci idzie szukanie pracy?' mogę wybuchnąć płaczem, wiec lepiej sobie tego oszczędzić.
Jestem porażona własną niewiedzą i nieumiejętnością życia. Czuję się jak Neandertalczyk. Dziwię się, że nie mając problemu z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi dostaje palpitacji serca gdy mam zadzwonić i umówić się na wizytę do lekarza, albo zapytać się o ogłoszenie w sprawie pracy. Brzuch mnie boli jak przed ustną maturą. No i wytłumacz mi to ktoś!

Zaczyna się bardzo, ale to bardzo zły okres w moim życiu... znowu :/

środa, 12 października 2011

Twins?

Kiedyś na samo stwierdzenie, ze jesteśmy podobne się krzywiłyśmy, dziś się uśmiecham, bo to nawet miłe. Wyrosło się z siostrzano-gówniarskich potyczek. Jakieś 2 godziny temu zostawiliśmy Zośkę z Antkiem na lotnisku. Już w poniedziałek wiedziałam, że mi będzie smutno. I kto by pomyślał, ze parę lat wstecz bym łeb ukręciła? ;P Kondolencje dla wszystkich jedynaków! W domu powstało opustoszenie. Został mi stary, śmierdzący pies (który w końcu mógł się legnąć na poduszce zajmowanej przez Malucha), użeranie się z rodzicami w pojedynkę i worek białych Michałków. Swoją drogą, ciekawe kto to zje?

Skończyły się wszelakie urlopy i trzeba w końcu wziąć się w garść. Niespecjalnie mam na to ochotę, ale trzeba stawić czoło szarej rzeczywistości czyli poszukiwania pracy której nie ma. Wczoraj widziałam ogłoszenie w pracy przy lodach i wydawała mi się ciekawa przez sam fakt chyba, że w końcu coś innego niż ostatnie 2 lata, ale zapytana 'co robisz?' nie chce odpowiadać 'robię lody'... a fu! Pogoda nie pomaga w utrzymywaniu dobrego nastroju, a brak dochodu potrafi dołować, chyba nie trzeba tego tłumaczyć.

Czytam fajna książkę i żałuje tylko, że specjalnie nie mam czasu tak usiąść i się nią zająć, a jest na prawdę interesująco napisana zważając na fakt, że są tam opisane różne naukowe badania. Dowiedziałam się, ze ludzie z uszkodzonym płatem czołowym mają problemy z planowaniem. Coś co mają zrobić w przyszłości jest dla nich wielką dziurą. Myślę teraz czy przypadkiem na jakiś słup nie wlazłam za dzieciaka. Wykryli to przez jakiegoś gościa który miał wypadek, stało mu się to co na obrazku, wstał i poprosił żeby ktoś z nim poszedł do lekarza. Nieźle. Nauka idzie do przodu a ja stanęłam na kompasie i to nie jestem pewna czy bym potrafiła w dobry sposób z niego skorzystać.

Stawiam sobie za cel zaprzestania marudzenia, ale póki co nie wychodzi mi to w żaden sposób. No bo jak tu nie powiedzieć głośno jak coś denerwuje?

niedziela, 2 października 2011

Wakacje cd.

Jestem właśnie w trakcie urlopu nr 4 (czyt. London City). Głównym przebojem był sam lot, reszta przebiega w spokojniejszym tonie. Obiecałam znajomym, że się jeszcze z nimi zgadam na jakieś kulturalne piwko, więc dzień przed wylotem takowe miało miejsce. W sumie niedokładnie. Kulturalnie to się tylko zaczęło. Tzn u mnie zawszę z pełną kulturą, tyle że zajęło więcej czasu niż przypuszczałam. Doszło do tego, ze w domu byłam o 2:00 a o 4:30 miałam wstać. Troszeczkę mi się zaspało, ale sytuacja była do opanowania. Wychodzę z domu a tam dwóch kumpli czekało z szampanem w ręku, żeby razem z tatą mnie zawieźć na lotnisko. Oni po prostu jeszcze nie skończyli tego "kulturalnego piwa". Śmiechowo. Poleciałam na bramki żeby mnie już całkowicie odprawili do lotu a tu pan mi mówi, że szampana nie mogę mieć w podręcznym bagażu. Już mu chciałam powiedzieć, ze przecież wiem, ale jestem zaspana i zapomniałam, ale lepiej było udawać pustą lalunię. Nie było już kompletnie ludzi więc pan pozwolił, żeby tata skoczył po butelkę zamiast dać ją na straty (czyli do łap kogoś tam). Moją jedyną większą misją na ten dzień było tylko znalezienie się w Londynie. Stwierdziłam, ze jeśli zrobię to śpiąc będzie bezpieczniej dla wszystkich. Tak tez zrobiłam, jednak kiedy się przebudziłam coś dziwnego zauważyłam, staliśmy w miejscu. Wypatrzyłam po prawej pana  z zegarkiem na reku i patrzę, ze jest koło 8:00. Myślę sobie, że pewnie już wylądowaliśmy bo to ta godzina. Patrzę za okno (co nie było łatwe przy tej pani co wszystko zasłaniała) i ku mojemu zdziwieniu widzę to co widziałam 2 godziny temu. Zawiadomiłam siorkę, że jest opóźnienie, chociaż troszkę za późno, bo Michał już po mnie wyjechał. Akurat chwilę potem faktycznie ruszyliśmy, ale przypał był! Całe szczęście już później wszystko poszło gładko.

Czas mija na spacerkach, pogaduchach, wygłupach do Młodego i takich tam moich oddzielnych duperelach. Przebywanie ze sobą cały czas jest złe w skutkach więc trzeba czasem się rozdzielić po pokojach. Ubolewam nad małą ilością letnich ciuchów, nie pogardziłabym japonkami. Brzydka, deszczowa Anglia - tak każdy gada. Głupio gada, bo tu grzeje jak na Majorce. Wszystkie ciuchy mam albo za grube, albo już przepocone, ewentualnie lekko zarzygane. Jutro może pójdziemy do jakiegoś sklepu, ale nie bardzo chciałam kupować to co mam w domu. W tym roku mi się wszystko wydaje drogie i nie wiem czy to przez to, że faktycznie ceny tu poszły w górę, czy ja jestem psychicznie już nastawiona na brak kasy po powrocie. Myśl o nowej pracy z jednej strony rajcuje, zmiany nie zawsze przecież są złe, ale patrząc się na rynek pracy w chwili obecnej to jest jakiś koszmar i myślenie o tym powoduje w mojej głowie dziwne lęki.