czwartek, 22 stycznia 2015

Jak na złość.

2 dni temu przeżyłam kryzys macierzyński. Młody był marudny, ciągle stękał i chciał na ręce. Może jakoś gładko by to przeszło, gdybym wzięła i ponosiła czy coś, ale tak strasznie mnie bolą plecy, że na samą myśl, o wysiłku chciało mi się płakać. Na początku myślałam, że to mnie boli od noszenia go, bo teraz się tak wierci na rękach, że to trzeba spinać wszystkie mięśnie, żeby nie upuścić. Jednak to chyba są zakwasy od ćwiczeń, aczkolwiek nie wiem po czym, bo ja to tylko brzuszki, a mnie boli pod łopatkami. Dzisiaj to mam taki dzień, ze nawet tych brzuszków mi się nie chce.
No i ten kryzys straszny miałam, że najlepiej "niech ktoś weźmie ode mnie młodego bo nie wytrzymam". To mogło podchodzić pod lekkiej natury załamanie nerwowe. Pomyślałam sobie, że no coś z tym trzeba zrobić, bo to się skończy na uszczerbku na zdrowiu, tylko nie wiadomo czyim. Za radą jednej z Matek Polek zaczęłam czytać książkę angielskiej zaklinaczki dzieci. Po samym wstępie byłam natchniona ogromem cierpliwości i tych takich różnych pozytywnych rzeczy. Myślę, że to dużo dało w obecnych relacjach z mym dzieckiem (całe 2 dni już). Jest jeszcze taka możliwość, że wybiło mu dokładnie pół roku i stwierdził, że trzeba wyrosnąć z marudzenia. Niech ten nastrój trwa, cokolwiek było przyczyną.

Dzisiejszy dzień należał do tych ciężkich, aczkolwiek najbardziej drażnił mnie fakt mojego upocenia. Zacznę jednak od początku, za to w skrócie, bo mnie boli jak tu siedzę.
Jechałam do babci z racji tego, że wczoraj było jej święto. Najpierw wpadłam w błoto, zaraz jakaś pani szła z naprzeciwka, gadu gadu, tak na miło, poszłam dalej, syn mój grzeczny. Szłam na tramwaj, który sprawdziłam dzień wcześniej na internecie z racji tego że niskopodłogowe jeżdżą raz na godzinę. Dochodzę na przystanek, no ni ma takiego przez następne 2 godziny. Już trochę podminowana, ale idę na pobliski przystanek autobusu, którym z przesiadkami i na około, ale jednak dojadę do babci. Sprawdzam za ile będzie. "Niech pani nawet nie patrzy bo to zły rozpis jest, nie w tą stronę" - mówi jakaś młoda pani, no i gadu gadu. Dojechałam do miejsca gdzie mam się przesiąść, ludzi tyle, że dramat, wszyscy myślą, że to wózek latający, niestety nie i muszę się prosić jak świnia, nic to, parę autobusów przyjechało, rozluźniło się, z moim synem troszkę gorzej, nie chce siedzieć w foteliku, biorę go na klatę w nosidełku. Poirytowana funkcjonowaniem mpk jadę. Wsiada młoda dziewczyna na wózku inwalidzkim. Uśmiechnięta i jakaś taka pozytywna no i gadu gadu, syn mój dalej na klacie cieszy się do ludzi. Wysiadłam wcześniej, żeby pójść do ulubionej kwiaciarni taty, tam oczywiście gadu gadu. Nie ma podjazdu, wózek zostawiam w sklepie obok, w którym później kupuję ciasto, również gadu gadu i życzliwa pani chcąca pomóc mi z wózkiem. Syna chciałam wrzucić do fotelika, ale się nie dał, no więc drałuję z nim na klacie nadal i tymi ładunkami, wieję trochę i ciężko przy tym ogarnąć wielką lilię w papierze, ale jakoś poruszamy się do przodu. Doszłam do bramy, gadu gadu z jakąś panią, "niech pani jedzie pierwsza, ja poczekam". No to jadę, schodzę jakimś cudem z półpiętra z tym moim dzieciem na klacie, i wózkiem załadowanym ciastem, lilią pieluchami, zabawkami i tymi takimi. No i otwieram, a tu psikus, zamknięte na klucz którego nie mam. Pukam, dzwonię, pukam dzwonię, walę. Do syna mojego gadu gadu, żeby był spokojny, to się tak rozluźnił, że zaczął zasypiać. Naciskam dzwonek niewiadomej właściwości i bum. Dramatyczny wydźwięk jaki z niego pochodzi osłabia mnie w całości, a co dopiero małe uszy, no więc syn mój w płacz. Jest nadzieja, kiedy trzymam ten guzik, to ta syrena nie wyje, no to trzymam, ale ręka powoli boli. Iryt, pot i myślę co tu zrobić. Dobrze, że telefon w kieszeni miałam bo nie sięgnęłabym do torby nie puszczając syreny. Dodzwoniłam się do wujka i mówię jaka sprawa, ratunku czy coś. Wyjście było jedno, sąsiadka, która do babci przychodzi ma klucze, więc zostawiam wózek i szybko biegnę 3 piętra do góry, syn mój za bardzo oszołomiony wiec nie płacze, a syrena wyje tak, że normalnie jakbym to usłyszała na klatce to bym uciekła myśląc, że to alarm przeciwpożarowy. Ból, sąsiadki nie ma, za to dzwonek przestał wyć. Kulturalnie zostawiłam babci kwiatka na wycieraczce i się zawinęłam. Nie mogę złapać windy, bo jakieś oblężenie. Mija jedna kolejka, bo winda mała, nie zmieszczę się z kimś. Czekam. Schodzi młoda dziewczyna - "Dzień dobry, może pomóc pani z wózkiem", grzecznie odmawiam, "a to miłego dnia życzę". Przyjechała winda, znowu z kimś, mówię, że ja poczekam, bo się nie zmieścimy, "nie nie nie, pani jest najważniejsza, proszę bardzo, ja się przejdę". Różne szoki mną wstrząsnęły. Miałam sprawdzić o której godzinie będzie mój tramwaj do domu niskopodłogowy i pójść do skytowera nakarmić moją małą larwę bo była 11 godzina a on od 8 bez żarcia, mama od 5, ale nic, pełen luz, bo tak na mnie pani na wózku podziałała. Jednak w trakcie sprawdzania, syn mój zasnął, a nadjechał niskopodłogowy jakiś tam, więc stwierdziłam że ruszę dalej w trasę z nadzieją na długi sen młodego. W tramwaju tym gadu gadu, na rynku ludzie gadu gadu, w autobusie do domu również gadu gadu, a mój syn dopiero 2 przystanki przed domem krzyknął że by zjadł, a była to godzina 12:40.
Wspaniała, daleka podróż, ostatnia taka w moim życiu!
Miało być krótko, a jest jak zawsze...

To ciągłe gadu gadu miało zwrócić uwagę na to, jak ludzie zaczepiają dzieci. Nie ukrywam, chęci pomocy są miłe i nawet troszkę to przywróciło wiarę w nasz gatunek.

Kiedy wróciłam już do domu, to całkiem ze mnie zeszło powietrze po takich przygodach, a teraz kiedy już ze trzy razy tą historię opowiedziałam, to nawet mało ważna się wydaje.

piątek, 2 stycznia 2015

Na nowo?

Reszta Sylwestra, ta po napisaniu ostatniej notki minęła w łóżku z jakimś czytadłem - żenada!
Całe szczęście Krzychu się nie obudził o północy i dobrze, bo ja również nie miałam ochoty wstawać, mimo, że mogłabym w końcu zobaczyć jakieś fajerwerki. Grunt, że się obudził zanim impreza na górze się skończyła, czyli coś koło 3. Na początku było miło, a potem wył jak syrena ku uciesze wszystkich próbujących odespać nockę, tudzież mających kaca. No cóż, trudno, przecież nie mogę cierpieć w samotności.

Mimo, że Sylwester tegoroczny kiepski i humorki mojego syna również na niskim poziomie, to jakoś dzisiaj mam pozytywne nastawienie na nadchodzący rok, a ponoć wszystko zależy od podejścia.
Znalazłam nawet chwilę nad zastanowieniem się nad swoimi postanowieniami noworocznymi i nie są one jakieś zachwycające. Głównie to trzeba się ogarnąć, czyli ciągle to co zaczynam od każdego Nowego Roku, każdego miesiąca i poniedziałku też. Miałam również w planie poprawić swoją aktywność fizyczną i niby mam dzisiaj jeszcze na to czas, ale nie bardzo mi się chce. Nic nowego w tym Nowym Roku.
Pożyjemy, zobaczymy.