wtorek, 6 lutego 2018

Ciemność, widzę ciemność.

Jestem w takiej dupie, że szkoda gadać.
Nienawidzę załatwiania spraw urzędowych, bankowych, medycznych i w ogóle takich o. Zabieram się za to jak sójka za morze. W ogóle nie lubię rozmawiać przez telefon, ewentualna opcja to osobista, ale nie zawsze tak da radę. Teraz muszę wysłać telefon do reklamacji. No niby nic, a mnie aż się nie dobrze robi na samą myśl. To chyba jakiś rodzaj fobii. Domyślam się, że ma to związek z niską samooceną. W każdym razie to odbiera mi chęć do robienia czegokolwiek. Jakiś kiepski okres mam nawału takich właśnie głupich spraw do załatwienia. Zapewne prędzej czy później bym je zrealizowała, ale najbardziej w tym wszystkich stresuje i męczy mnie presja innych, co nie rozumieją takiego deficytu samozachowawczego.
Próbuje sobie wmawiać, że nie wolno się tym przejmować i nie muszę nikomu nic udowadniać, ale jakoś nie wychodzi.
Na prawdę poważnie mi chodzi po głowię jakaś terapia. Samodzielne czytanie książek nie przynosi ostatnio żadnych efektów, bo jestem zbyt rozkojarzona ilością i różnorodnością obowiązków. Wychodzi na to,że jestem kompletnie nie przystosowana do życia. Nie wiem co jest najważniejsze i od czego zacząć.

Wzięcie Igora do dużego łóżka ostatecznie skończyło się buntem Krzyśka. Dzieci nie lubią zmian, a musiał on spać w tym samym miejscu ale jednak w poprzek. Igor się chyba poczuł urażony i budzi się co pół godziny żeby postękać.

Jestem zła na nieobecność telefonu. W czwartek mamy w przedszkolu Dzień Babci i Dziadka, a ja nie będę miała sprzętu, żeby to uwiecznić. W ogóle czuje się jak bez prawej ręki. Jest za to jeden plus tejże sytuacji, a mianowicie musząc odpalać kompa, piszę więcej notek, chociaż chata legła w gruzach.

A może by jakąś medytacje ogarnąć?

Wszystko ma swoje priorytety...

...niestety. Wszystko ma swoje wady zalety.

Rozglądam się wokoło i nie ma dramatu. Bynajmniej, to że czegoś nie widać,nie znaczy, że nie istnieje. Robota czai się w innym miejscu. Sprawy organizacyjne bywają gorsze niż największy bałagan. Luty taki krótki, a tyle się w nim dzieje. Taki nawet bzdet jak dzień pizzy w przedszkolu. Niby nic, ale jak Ci dziecko je inaczej niż ustawa przewiduje, to masz problem. Wynalezienie składników nie było najtrudniejsze, ale sam fakt kombinowania i szukania irytuje. Zrobiliśmy jedną na wypróbowanie i muszę przyznać, że daje radę. Ponieważ dużo sera wegańskiego jeszcze zostało, od jutra będziemy lecieć z zapiekankami.

Po ostatnich bólach głowy jakie męczyły Krzycha zaczęły się serie kroków medycznych. Marzy mi się zakończyć współpracę z płatnymi lekarzami i badaniami, niestety stan zdrowia nie pozwala a czekając na NFZ to można zemrzeć. Stówy lecą jedna za drugą. Z torbami pójdziemy jak nic. W styczniu na zdrowotne sprawy poszło tyle samo co na jedzenie, a nasze wymagające żołądki też się tanio nie żywią. Eh, niech ktoś zwróci składki właścicielom.

Ciągle mi się wydaje, że coś miałam zrobić. Działanie z taką myślą jest męczące. Do tego zabrałam młodego z łóżeczka na rzecz wygody przy matczynym cycku więc śpię między Krzychem a Igorem, inaczej mówiąc na wiecznym oriencie. Powinnam coś ćpać, żeby to przeżyć.
Widzę inne matki i mam wrażenie, że zaraz porosnę mchem i rdzą. Kiedy to się skończy?