poniedziałek, 29 września 2014

Niedziela.

Już dzisiaj poniedziałek, ale wczorajszy dzień takie na mnie wywarł wrażenie, ze do dzisiaj mnie głowa boli. Dlaczego? Ano, syn mój ostatnio ciężko sypiał i upodobał sobie moje ramiona. Skoro już tak leżał słodko, to żal było go ruszać i znowu rozbudzać. Tablet pod ręką, ale internet nie włączony, e-book wyładowany, a ładowarki nie sięgnę, książka dopiero co przeczytana, więc nowej jeszcze nie przywlokłam do łóżka. No to co innego mogłam robić? Gapiłam się w biedronki przylepione na ścianie, rozmyślałam o wszystkim i o niczym, a że tematyka  kiepska, to i ryczeć mi się chciało. Krzychu chyba wyczuł mój nastrój, bo był ogromnie dla mnie łaskawy. Spał, budził się równo o każdej godzinie stęknąć, że coś by zjadł i nawet oczu nie otwierał. Nie widział mamy w złej formie.

...właśnie znalazłam na sobie resztki zaschniętej kupy. W całej tej mojej sytuacji, to jest nad wyraz zabawne, świadczy o niezłej akcji, zaschnięte mleko już nie jest takie fajne, bo stało się mym nieodłącznym elementem.


piątek, 26 września 2014

Shoping.

Od razu uprzedzam, że moje wywody całkowicie zmieniły się na matczyne gorzkie żale. Całe szczęście nie jestem w tym sama. Pamietam jak pisałam Kubie że będzie wujkiem,  on mi wtedy odpisał,  a ty ciocią. Julka urodziła się miesiąc przed Krzysiem, wiec z Agą możemy sobie razem popsioczyć. Cokolwiek by sie nie działo,  wiem, że ona jedna mnie w pełni zrozumie. Pewnie głównie dlatego, że nasi niemężowie sie zachowują jakby w jednej piaskownicy się wychowali, a i dzieci te same zachowania jakby z jednego ojca. To żeśmy dzisiaj sobie tak pogawędziły. Ale nie w temacie jak zwykle.

Wracając od Agi, zaszłam na zakupy po pare rzeczy, spędziłam tam ponad godzinę,  bo mój syn nie miał ochoty na kupowanie, tylko na płacze... o przepraszam - na darcie się. Musiałam wyglądać komicznie z dzieckiem na rękach, wózkiem i koszykiem na kółkach. Mi do smiechu nie było. Stwierdzam, że to chyba były nasze ostatnie zakupy, przynajmniej na jakiś czas. Może ogarne te internetowe sklepy. Nie jestem przekonana, ale jeszcze negatywnych opini nie słyszałam. Trzeba troche ewoluować bo inaczej zginę smiercią tragiczną poprzez zajechanie się.

czwartek, 25 września 2014

2 miesiące.

Zleciało jak z bicza strzelił. Nadal nie mogę się doprowadzić do ładu, do tego nadchodzi jesień. Jesień! a z nią jesienna deprecha. Nie zakładam najgorszego, tylko muszę znaleźć sposób, żeby mojemu organizmowi dostarczyć jakichkolwiek pokładów energii. Hmmm sprawdźmy co da się z tym zrobić. Wyszukuje sposobów na poprawę samopoczucia, ale może tym zajmę się na końcu.

Podsumowując dwa miesiące spędzone z w trójcy mogę powiedzieć jedynie chaos, chaos i jeszcze raz zamieszanie. Muszę ustawić sobie grafik dnia, a nie potrafię tego zrobić. Każdy dzień jest inny. Inne godziny drzemek, inne pory wstawania, wszystko inne, a jeszcze do tego czasem trzeba coś zrobić, gdzieś pojechać, kogoś ugościć. I tak jest o wiele lepiej niż wcześniej, o perfekcji nawet nie marzę, ale mogłoby być chociaż dobrze, a nie jest nawet względnie. Czasem udaje mi się oszukać mojego syna. Nie jest łatwy w obsłudze, trzeba kombinować jak MacGyver. Uczę się codziennie coś nowego, a potem ta wiedza musi ewoluować, bo wszystko się zmienia.

Mały ssak patrzy się teraz na mnie zaspanym wzrokiem. I ten stres czy otworzy szerzej te patrzały czy pójdzie dalej spać. Kichnęłam i już pozamiatane, całe szczęście jestem sprytna i młodego kładę do gondolki, żeby go pobujać jak się wybudza przez moje kichnięcia. Nie wiem co zrobię jak z niej wyrośnie.

W każdym razie już mnie tak nie frustruje jego płacz, mimo tego, ze stał się bardziej donośny. Najgorzej kiedy robi taką smutną buźkę i w podkowę ją wywija, mięknie mi serce i już wiem, że ten mały człowieczek ma mnie w garści i wszystko mu wybaczę. Ooooh ciężkie życie rodzicielek. Matka matkę zrozumie a facetowi ciężko jest wytłumaczyć, że po godzinie usypiania dziecka, kolejne pół godziny musisz się na nie napatrzeć jak śpi.

No dobrze, więc zabierzmy się za te energetyki.
Jedzonko:
- ryby - hmmm lubię głównie smażone, a te nie są aż tak zdrowiuśkie.
- ziołowe herbaty - no też to nie jest me gusta, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia.
- jajka - to nawet nie wiedziałam.
-  ryż brązowy
- owoce - niewiele z nich mogę jeść.
- warzywa strączkowe - hmmm boję się sprawdzić jaka będzie reakcja Krzycha po takowych.
- płatki owsiane - muszą wrócić do łask, bo ostatnio robiłam głównie szybkie płatki kukurydziane.
- woda - moja pięta achillesowa, leży przed oczami, a ja jej nie widzę.
- czekolada - chyba nie mogę, a taka szkoda.
- cytrusy - również nie mogę, buuu.
- orzechy - alergene eeeh

* zmiany - fryzjer, kosmetyczka. Pofarbowałam już włosy, bo z dwóch różnych źródeł usłyszałam, że mają zielonkawy odcień, nawet sobie je sama pocieniowałam, krzywo, ale jednak. Fakt humor poprawiony. Paznokci boje się pomalować, bo jak mi lakier zacznie odpryskiwać, a nie będę miała czasu poprawić, to będę wyglądać jak 'idź stąd i nie wracaj'.

Reszta energii musi poczekać.


czwartek, 11 września 2014

Jeszcze zaległości.

W końcu w domu. Wszyscy zmęczeni więc padliśmy jak muchy. Na dobranoc zrobiliśmy sobie z Markiem dzień dziecka i przejrzeliśmy wszystkie prezenty. Okazało się to być dobrym pomysłem, bo w jednym pudełku szpitalnym był smoczek z którym do teraz się Krzychu nie rozstaje. Od rana mieliśmy powoli stawać na nogi już jako trójca. Trzeba było parę rzeczy przygotować pode mnie, bo nadal byłam w kiepskim stanie fizycznym. Mogłam spać tylko na jednym boku, co było dramatem bo w końcu i on zaczął boleć. Na wznak, nie mogłam leżeć, bo miałam problem z oddychaniem, co ponoć jest normalne po cesarce. Łóżeczko małego stoi metr od mojego, a podejście do niego zajmowało mi parę minut. Noc jakoś zleciała, dzień nawet też... do czasu. W pewnym momencie Krzysiu się zachłysnął. W sumie było to dla mnie zjawisko ciężkie do określenia, ulał, wypluł kluskę, zrobił się czerwony, tak jakby trochę zapowietrzył. W ciągu chwili byliśmy w drodze do przychodni. Już w miarę się wszystko unormowało, ale pediatra poleciła pojechać do szpitala. Tak też zrobiliśmy.

Zostawili nas na oddziale, ledwo znaleźli dla mnie łóżko, oczywiście odpłatne 30 zł za dobę a takich nas czekało 10, bo młody dostał antybiotyk. Później umorzono nam opłaty, ale załatwiania z tym było, poza tym sam fakt, że się szpital ceni za samo łóżko. Na początku nie wiedziałam o co chodzi, bo nie rozumiałam co te lekarki do mnie mówią. Krzysiu miał niedodmę i byłam przekonana, że to na to dostał antybiotyk, okazało się, że to było tylko przyczyną zachłyśnięcia, a to przyczyną zapalenia płuc, które leczono właśnie owym antybiotykiem, ale o tym dowiedziałam się dopiero z wypisu.
Te 10 dni było dla mnie koszmarem, chociaż zaistniała sytuacja miała swoje dobre strony. Bałam się znowu zostać z dzieckiem sama, bo nadal byłam słaba, ale jakiś czas pielęgniarki przez fakt, że ciągle monitorowały czynności układu oddechowego miały młodego przy sobie i przywoziły mi tylko na karmienie, co było dla mnie odciążeniem fizycznym. Świadomość, że za ścianą są osoby, które w razie czego pomogą przy dziecku jest dla początkującej matki na wagę złota. Każda krostka, każda kupa i wszystko omówiłam z każdą panią pediatrą i niestety zdania były różne, ale utwierdziło mnie to tylko w fakcie, że każda matka musi mieć swój rozum. W szpitalu wiele rzeczy się nauczyłam, weszłam w wprawę w opiekowaniu się nad Krzysiem, dowiedziałam się od sąsiadek z łóżek obok, (fizjoterapeutka i doświadczona mama), wielu pomocnych rzeczy odnośnie dzieci ale też rzeczy które dotyczą matek, jak chociażby dieta, która dla mnie była czarną magią ze względu na sprzeczne informacje internetowe (do tej pory Krzychu nie miał większych problemów jedzeniowych). W końcu doszłam do sprawności sama ze sobą. Nawet nie wiem kiedy, bo w obliczu kiedy Twoje dziecko cierpi przestajesz zwracać uwagę na siebie.

Mocno doskwierające  w tym czasie były upały. Nie mogłyśmy zrobić przeciągu bo dzieci, a sauna była niesamowita. My pociłyśmy się jak szczury, a w pokoju unosił się zapach kup i mleka. Dramat! Dla mnie sytuacja była jeszcze gorsza, bo na początku nie potrafiłam się schylać, więc z każdym prysznicem czy przebraniem się musiałam czekać, aż ktoś do mnie przyjedzie.

Jednak najgorsze w tym wszystkim jest męczenie dzieci tymi antybiotykami. Sama miałam wenflon pierwszy raz w życiu i jest to rzecz nieprzyjemna. Patrząc na te wszystkie ślady po wkłuciach u własnego dziecka to męka. Nie powiem, jedne piguły były sprawne i potrafiły to zrobić, bez większego problemu. Niestety w momencie kiedy Krzychu potrzebował wymiany zużytego już wenflonu akurat zmiana była dość nieporadna. Biedny darł się ponad 20 minut jakby go obdzierali ze skóry, do mnie wrócił roztrzęsiony i przerażony i od tamtej pory jakiś taki inny. Miał ślady i siniaki po wkłuciach na obu łokciach i obu dłoniach a ostatecznie wenflon wylądował na główce i to w takim miejscu, że ciągle zahaczał o niego rączką. Summa summarum na koniec musiał znowu dostać kolejny wenflon. Podziurawili mi dziecko jak ser szwajcarski i to po to, żeby mu wstrzykiwać paskudny antybiotyk którego wystrzegałam się jak ognia. Zastanawiałam się nad słusznością decyzji o zostaniu w szpitalu, ale już pozamiatane więc nie ma co więcej nad tym się roztrząsać. Wizytacje te przeżyliśmy, wyszliśmy do domu kiedy Krzychu miał 2 tygodnie, w standardzie do rodziców na obiad i do domu...

niedziela, 7 września 2014

Do końca!

Syn mój leży i trochę postękuje, nie można określić czy śpi, ale grunt, że nie płacze, więc wykorzystuję chwilę i piszę. Trzeba wszystkie przedsięwzięcia zakończyć, bo tak roztarganym nie można żyć. Ostatni okres był dosyć chaotyczny. Zbyt dużo spraw do ogarnięcia, a czas leci, a nawet przelatuje przez palce. Ciężko się skupić nad tym co się dzieje w danej chwili, bo ciągle gdzieś przeszłość mi zalega, nawet tutaj.

Najpierw kończę, co zaczęłam...
Zawieźli mnie na tą sale operacyjną. Wielkie pomieszczenie, pełno biegających ludzi. Z tego co pamiętam, to zapytałam się czy mam się sama przerzucić na łóżko do operacji, to się wszyscy rozbawili i przerzucili mnie sami. Akcja jak w dobrym serialu. Kiedy już ostrzyli skalpele dostałam najmocniejszy skurcz i z jednej strony dobrze, że się pojawił, bo jedna z pań na mój krzyk się zapytała "czy ktoś tą panią w ogóle znieczulił?". Wtedy to mi się wydało nawet zabawne, teraz inaczej na to patrzę. Jedna pani mi majstrowała coś przy prawej dłoni, druga przy lewej, anestezjolog zadawał mi stertę pytań. Cesarka jakoś przeleciała. Czekałam głównie na dziecięcy płacz, no i się pojawił, na to usłyszałam od anestezjologa, że co tak szybko, on jeszcze ankiety nie zdążył przeprowadzić. Zapytał się mnie jeszcze jakie imię dostanie, więc mówię, że Krzyś a on na to, że w końcu jakieś ładne imię dzisiaj. Pewnie mówił to każdej matce, ale i tak mi się zrobiło jakoś cieplej. Jedna pani pogoniła w końcu anestezjologa, żeby mi przyłożyć młodego. Jakąś chwile byliśmy tak przytuleni policzkami i jedyne co mogłam to posmyrać go po główce. Był taki spokojniutki i tak pięknie pachniał. Nagle się mnie pytają czy ze mną wszystko w porządku, a ja się tak na synu zawiesiłam, że się nie zorientowałam, że ledwo oddycham. Krzychu poszedł się przywitać z tatą, mi wsadzili rurki do nosa i się wszystko unormowało. Poskładali mnie do kupy. Już się nie pytałam czy mam sama się przerzucić na łóżko, bo nic nie czułam od cycków w dół, więc zrobili to sami, przy czym zobaczyłam moje koślawo potraktowane ciało leżące jak zwłoki, na szczęście powrócił pan anestezjolog i zrobił z tym porządek.
Zawieźli mnie na salę pooperacyjną. Zaraz przyszedł Marek z moimi tobołami i uśmiecha się do kogoś. Okazało się, że obok leżała dziewczyna ze szkoły rodzenia. Mój termin wypadał na jej datę urodzenia i w sumie nic więcej o niej nie wiedziałam, ale jakoś to raźniej się zrobiło ze znajomą gębą w takim miejscu. Był środek nocy, ja otumaniona pamiętam tylko, że takie miałam drgawki jakbym była lodem obłożona, nie mogłam przez to słowa wypowiedzieć. Marek musiał iść, ja poszłam spać i modliłam się, żeby rano nie bolało.
W sumie, nie pamiętam, czy bolało, ale na pewno nie mogłam się ruszyć. W ogóle mało co pamiętam, cały poród aż po ranek był dla mnie jak mocno zakrapiana impreza. Pojawiła się mama z Markiem. Przyprowadzili Krzycha. Potem były dramaty. Szybko ćwiczyłam nogi, bo mieli mnie przenieść na inną salę, a ja przecież nie mogłam nawet tyłka podnieść. Jakoś się udało. Przenieśli mnie na salę dwuosobową z łazienką, co było rarytasem, bo inne dziewczyny trafiły na patologię po cztery w pokoju, z dala od kibla. Kasia z Wojtkiem byli sympatyczni, więc pod tym względem pobyt w szpitalu nie był drażniący. Dni leciały całkiem szybko. Ja czułam się fatalnie. Nie mogłam spać, nie mogłam się ruszać i co najgorsze, nie mogłam niczego zrobić przy swoim dziecku. Chciało mi się płakać, ze nie mogę go wziąć na ręce. To chyba najgorsze uczucie dla matki. W końcu jednak przyszedł czwartek i mogliśmy wyjść do domu. Padał deszcz, co było cudowne zważając na serie upałów. Skoczyliśmy do rodziców na obiad i głównie po to, żeby tacie dać obiecany tegoroczny prezent urodzinowy - wnuka.