poniedziałek, 26 września 2011

Can't stop.

Nie mogłam się powstrzymać. Nożyczki poszły w ruch. Rewelacji nie ma, ale jest okej. Nie oszukujmy się, fryzjer zrobiłby to lepiej, ale w całokształcie coś innego by zepsuł, np ścięłaby o wiele krócej, albo coś w tym stylu. Fryzjerom nie można ufać. Co śmieszniejsze, kiedy zaczęłam ścinać włosy zadzwoniła Laurka. Nasze rozmowy są raczej długie i ciężko je tak po postu przerwać, a napalona byłam na cięcie, wiec musiałam robić obie rzeczy na raz. Tylko nie wiem jak się włącza głośnik w telefonie, więc ścinałam z jednej strony a z drugiej musiałam ramieniem przyciskać do ucha telefon. Jak Laurce na koniec powiedziałam że z nią ścinałam włosy to się uśmiała. Po tych wszystkich rozjaśnieniach małe ścięcie dobrze zrobiło moim drucianym włosom, no i zauważyłam to co inni widzieli wcześniej a ja nie widziałam. Dziewczyny mówiły, ze nie wszędzie mi farba chwyciła, ale ja tam to olałam bo sobie myślę: pfff a tam nie złapała, takie światło masz kiepskie. No ale faktycznie mam dosyć sporą jasną plamę z tyłu głowy. Kto mógłby się spodziewać hehe.

Nie mogę się pozbierać po powrocie rodziców. Nie to, żeby mi przeszkadzali, ale 2 tygodnie to okres w którym człowiek się przyzwyczaja do pewnych swoich zasad postępowania, a tu już coś innego. Praktycznie siedziałam w domu, interesowałam się tylko obiadem, sprzątaniem i tym jaki film dzisiaj obejrzeć. W sumie pojutrze jadę do Londynu i powróci ten przebieg sytuacji z dodatkowymi atrakcjami typu kupa i cycek i dodatkowymi przemyśleniami: co by tu dzisiaj Antkowi zaśpiewać. Na razie zgrywam bajki czytane. Pamiętam jak mi babcia kiedyś kupiła taką kasetę. Mogłam jej słuchać na okrągło. Nie jest wykluczone, że znowu się w to wciągnę. Powroty do dzieciństwa są takie uzdrawiające.

Wczoraj byliśmy na filmie Columbiana. Film świetny, akurat w moim stylu. Niektóre sceny i fakty przykolorowali, ale to w końcu film. Jeden z tych który mnie motywuje do, że tak powiem mało kulturalnie, dobrego rozpierdolu. Robię postępy w wyrażaniu siebie, ale jeszcze dużo trzeba nad tym popracować. Przydałby mi się jakiś worek, ale niespecjalnie mam na takowego warunki. A przecież takie wyżycie się to dobra sprawa, tak myślę.

Marzenie nr 8: zestaw razem z miejscem żeby móc go używać.
Zdjęcie z tasiemca brazylijskiego. Cóż, oglądałam go, uwielbiam Natalię Oreiro i nie protestowałabym przed obejrzeniem jakiegoś Zbuntowanego Anioła czy czegoś takiego. Te telenowele które ja oglądałam były zajebiste, co tu dużo kryć, cała reszta to zło. Nawet te fajne które przerobili na polskie, to zło. Wszystko czego ja nie oglądam to zło. Hell yeah!

Dziwnym trafem znalazłam zdjęcia z jakiegoś schroniska na których widać co ludzie robią z psami. Aż dreszcze przechodzą. Jakby taka gnida mi stanęła 'face to face' to bez skrupułów bym zrobiła to samo. Takie małe obdzieranie ze skóry. Bleah... dożywocie!

piątek, 23 września 2011

Obsesje.

Poranek jak każdy inny (nie licząc tygodnia z zatruciem, bo to okres wyciągnięty z życiorysu). Siedzę sobie i do kawy oglądam kolejny odcinek How I Met Your Mother. Zainteresowała mnie pewna szafka. Nie widziałam żeby kiedykolwiek, ktokolwiek z niej korzystał, więc... pff było by to trochę dziwne, żebym nie sprawdziła co tam można znaleźć. Za dziecka już się nauczyłam, że zaglądając (nie mylić z grzebaniem) w miejsca tajemnicze, można na prawdę fajne rzeczy znaleźć. I tym razem magiczna szafka mnie nie zawiodła. Jakieś tam książki, papiery, pudełka i to oczywiście nas nie interesuje bo to już graniczy z grzebaniem którego nie wolno robić. Ale! Śpiewniki. To mnie również nie interesuje, bo nie jestem typem dziewczyny w stylu 'płonie ognisko w lesie', chociaż jakby las się zaczął palić to rozważyłabym tą możliwość (taki to był sobie żarcik sytuacyjny). Podsumowując: ogniska-tak, śpiewanie-tak, gitara-tak, śpiewniki harcerskie-nie. Nie takie absolutne nie, ale muszę jeszcze trochę wydorośleć, ewentualnie dorobić się dzieci, mamy lubią takie przyśpiewki.
Chciałam tu tylko wspomnieć, że głupota mi się rozpowszechnia i cofam się w rozwoju o czym świadczy fakt, ze musiałam właśnie znaleźć w słowniku słowa "podsumowując". Nie dlatego, że się uparłam akurat na to słowo i nie chciałam zastąpić go innym, tylko w ogóle nie miałam żadnego zastępstwa. Szukanie nie jest proste kiedy coś myślisz a kompletnie nie umiesz tego nazwać. Zaciekawił mnie fakt, co by było gdyby ktoś mógł czytać w moich myślach. Pewnie by się zgubił już w ciągu 3 minut, a po pięciu już by oszalał. I jak to jest z tym myśleniem po angielsku, przecież nie znam 90% słownictwa, a jednak. Nieważne.
W każdym razie wracając do tematu szafki, patrzę a tam mały segregator wypchany jak poducha z pierzem. Otwieram i co widzę, no co? Ktoś pamięta Bravo? Ktoś pamięta Song Booki zawsze na ostatniej stronie? Co to było za zbieranie. Hobby odziedziczone po mamie i pasja trwa po dziś dzień. Tak moi drodzy, mam już własną kolekcję, choć już nie z gazety a wydrukowaną z internetu. Myślałam, ze mama się tego dawno pozbyła, jak widać czasem Jej zbieractwo jest w skutkach całkiem przyjemne. Co ja tam znalazłam za piosenki <wzdychanie>. Po drugiej stronie jest jeszcze jedna taka szafka, ale ona już się nie chce otworzyć przez co jest bardziej tajemnicza - skubana. Budzi się we mnie jakiś pirat odkrywca.
Ps. Co do Brava, to przyznaję się z dumą, że kupowałam i nawet czytałam mimo tego, że z pogardą dziś na to patrzę nie wiem czy przez to, że czasy się zmieniły czy tylko wyrosłam. I Britney też słuchałam i tych wszystkich pop gwiazdek i powiem nawet więcej: raduje się moje serducho jak słyszę jakiś stary hit tego pokroju i uświadamiam sobie, że teksty nadal pamiętam. Właśnie tak!


Znowu powróciła mi do głowy dręcząca mnie od 6 lat obsesja. Chodzi za mną jakiś porządny tatuaż. Uwielbiam je, a mam problem z wyborem czegokolwiek, no bo tak na prawdę, czego ja w życiu chcę. Powinnam sobie na czole wytatuować 'kobieta zmienną jest, zwłaszcza ja'. Niektórzy by tu polemizowali czy się zaliczam do kobiet. Tzn ja bym polemizowała, bo coś ostatnio wykrywam coraz mniej podobieństwa z tym gatunkiem. Odbiegam ciągle od tematu (to akurat bardzo babskie). Przez moje gadulstwo-pisulstwo te notki na prawdę zajmują mi sporo czasu. Wiem jaki chcę tatuaż, mam go w głowie, ale nie ma artysty który to wyleje tuszem z mojego łba wprost na kartkę, kalkę i docelowo na łopatkę. Ma to być tańcząca babeczka z wielkimi głośnikami na uszach podpięta do magnetofonu i może jakimś magicznym stylem do mojej nutki na karku. Tylko to musi być subtelne. Nie chcę jakiejś dresiary z całym sprzętem muzycznym tańczącej jak dziwka przy rurze. Moja główka tak intensywnie pracowała w temacie za pomocą szarych komórek i trochę internetu i znalazła wizję. Znajduje się tutaj, w tymże klipie: Can I Go Now. Ma się tą pamięć wzrokową.
To zdjęcie o niczym nie swiadczy, po prostu mi się spodobał pomysł :)


Skutkiem obejrzenia tego teledysku po latach było 'oddaj mi tą fryzurę dziewczyno!' (to tez zalatuje kobiecością). Pocieniowanie włosów chodzi mi po głowie od co najmniej Zakopanego, ale się wciąż biję z myślami czy samemu, czy do fryzjera i czy w ogóle. Mam nauczkę po ostatnim ścięciu grzywki. Nieumiejętne to było posunięcie, a w chwili obecnej jest nie do odratowania, ale jeszcze tylko troszkę musi odrosnąć i ja z tym zrobię cuda (chyba).

Przez takie siedzenie w domu nosi mnie, żeby coś przestawić w swoim pokoju. Niestety ze względu na niefunkcjonalny rozmiar i kształt tego pomieszczenia nie mam zbyt wiele możliwości na sensowne operowanie w nim wersalka i ścianką meblową. No ale średnio 2 razy dziennie idę tam na oględziny czy coś da radę zrobić i ciągle nic. Nie lubię monotonii, a zamiana miejsc kalendarza z obrazkiem już nie satysfakcjonuje.

Przez ostatni miesiąc czytałam książkę, która zapewne jest krzepiąca. Dziewczyna Angie przyłapuje swojego wieloletniego partnera Marka na zdradzie. Pakuje się, leci z Londynu do Nowego Jorku i zaczyna się odnowa. Jeden wielki shoping, randkowanie i w międzyczasie dostaje pracę jako blogger bo przecież jest pisarką (ten motyw mnie najbardziej wkręcił). Książkę dobrze się przyswaja, ale temat chyba nie wkomponował się w moje obecne oczekiwania. Mam wrażenie, że musiałabym się znaleźć w podobnej sytuacji, żeby to przeczytać i zrozumieć i uznać za dobre. W każdym razie Książka została nieskończona więc nie mogła znaleźć się na liście obok. W każdym razie tytuł jej brzmiał "Kocham Nowy Jork" - niezbyt zaskakujący, co?. Okazało się, że na półce leżały książki które są całkiem ciekawe i tylko nie wiem dlaczego wcześniej się nie zorientowałam jak sprawa wygląda.

Jest piątek i III część (ta bez rodziców) mojego urlopu biegnie ku końcowi, wręcz sprintem. Oprócz tego, że odkryłam w sobie małą kuchareczkę, to nie rozwinęłam żadnych nowych umiejętności. Rodzice będą w niedziele rano, w sobotę Marka nie będzie prawie cały dzień i stwierdziłam, że to będzie ten moment kiedy powinnam doprowadzić pewne rzeczy do stanu sprzed wyjazdu domowników. Okropnie mi się nie chce i zastanawiam się też czy ja będę pamiętać co gdzie pochowałam :)

środa, 21 września 2011

Muzyka. Mieszkanie. Mamma mia!

Urlop zlatuje mi trochę dobrze, trochę tragicznie w większości na bezczynności. Dbanie o zdrowie i sylwetkę nie weszło w nawyk, z hiszpańskiego na razie umiem tylko odmienić przez osoby czasownik 'być'. Kiedyś czytałam jakiś artykuł na temat perfekcjonistów. Po części odnalazłam w tym siebie, ale zostałam bez dyskusji zniżona do parteru, bo jak taka osoba może być perfekcjonistą, wszyscy raczej powiedzą że trzeba mieć do tego mocny charakter i jakąś werwę. Faktycznie daleko mi do tych cech, tylko, ze ja należę do tych perfekcyjnie nieogarniętych którzy nie radzą sobie kiedy coś nie idzie tak jak w zamierzeniach. Albo idealnie, albo wcale. Tak... znowu układałam foldery z muzyką, od tygodnia, od 7:45 przez cały dzień z przerwami na obowiązki domowe. Ale jak można sensownie podzielić ponad 20 GB muzyki, żebym jednym ruchem włączyła dokładnie to na co mam ochotę w danej chwili? Jak to mi wczoraj mąż powiedział "Będziesz całe życie tą muzykę układała". No racja... a ile do tej pory jeszcze wydadzą utworów? Strach pomyśleć. Tak więc wrzuciłam wszystko razem do jednego wora (a dokładniej do 11 worów, które posiadają jeszcze parę mniejszych woreczków), ale to koniec przysięgam i niech mnie krew zaleje, jeśli jeszcze raz coś tam tknę z tymi worami. System jest prosty: muzyka podzielona na dekady a to na rodzaje muzyczne. I koniec. Jak puszczę jeden woreczek to będę słuchać dołujące, wesołe, taneczne, miłosne i wszelako nastrojowe piosenki za jednym zamachem i do nich będę nastawiać mój humor średnio co 3 minuty z kawałkiem.

Znam ulicę i numer mieszkania. I to nie byle jakiego mieszkania tylko Alutki i Mańka :) Był telefon, było spotkanie, był wybór bloku i lokalu i oto jest i ono. W sumie to będzie w 2013, ale będzie. Pieniądze? Trzeba załatwić, ja niestety z moją historią zawodową w ostatnich 2 latach mogę w banku dostać co najwyżej długopis. Bezradność - okropne uczucie które mocno godzi w godność człowieka. Zostaje mi tylko po powrocie z Londynu ostro się przypomnieć ZUS-owi i nadrobić stracony czas. Powoli wszystko idzie po myśli ale teraz nas czeka najgorsze, a mianowicie wizyta w banku i dostanie kredytu a później jeszcze gorsze niż najgorsze, czyli spłacanie. No ale... my nie damy rady? Zamykam oczy i widzę już osobiste talerze i szafkę w pokoju i firanki i jakoś tak te spłacanie od razu lepiej wygląda.

Od czwartku trzyma mnie biegunka z cholernym bólem brzucha. Taki tam teraz sobie gówniany temat. Ostatnio za często mnie łapią jakieś dziwne zatrucia. Mdłości w pierwszej kolejności przyprawiają mnie o myśli typu "jestem bezrobotna i do tego w ciąży ;( ". Ja to sobie lubię czasem urozmaicić życie głupotami. W każdym razie, to co mi się teraz dzieję to w ogóle przebiło wszystko. Oprócz tego, że mnie goni do kibla co chwilę to jeszcze teraz jakieś kichanie. Odpukać, noc już przespałam całą i dziś też jest całkiem okej, zostały tylko dziwne skurcze, które często się wiążą z wysiłkiem. Na samą myśl o lekarzu mnie skręca, więc poczekam aż mi przejdzie, albo w końcu wódką zapije i nic z tego żołądka nie zostanie. Zapewne bym nawet o tym nie wspomniała, bo to całkiem żenująca sprawa, ale ostatnio jestem bardziej wylewna, może to i dobrze. Coraz mniej mnie dotyka cudze zdanie, jeszcze trochę muszę popracować nad stawianiem na swoim, ale całkiem dobrze mi idzie.

Jakieś mnie nieciekawe nastroje napadły i z przerażeniem doszłam do wniosku, że przecież jesień nadchodzi wielkimi krokami. Pora roku najpiękniejsza kiedy słońce świeci a najbardziej dołująca w niepogodę. Buuuu trzeba uważać i zaopatrzyć się w kalosze. Ale... liście jeszcze zielone, więc mam czas. Czekam na Panią Jesień z nadzieją na spadające kasztany a nie deszcz.
A tymczasem (borem, lasem) te nastroje to tylko nadchodzący okres ;)

 Tęczowe kalosze z tęczową parasolką... hell yeah :D

środa, 14 września 2011

Piękny dzień.

Pozytywny humor nie odstępuje mnie na krok. Marek będzie dzisiaj później, więc zrobiłam sobie dzień Me Myself and I. O tak. Będąc z psem z rana dobry hit usłyszałam i się nakręciłam, jak widać na długi okres. Get me bodied - najlepiej sobie puścić z rana. I... wersja dla dzieci (ważne żeby naśladować taniec z teledysku!) Move your body. Może nawet nie taka tylko dla dzieci. Sprzątanie chyba wytrzyma do jutra, gotowanie skończyło się na porannej jajówie. Dzisiaj tylko dużo muzyki, tańczenia, filmów, hiszpańskiego, angielskiego, ćwiczeń i łososiowych paznokci. ME GUSTA! A wieczorkiem super film "Transporter" i nie odmówię sobie paczki czipesów. Jedyne czym się będę martwić to czy zjeść paprykowe czy bekonowe.
Trochę energii i plus 50 punktów do samopoczucia :) trzeba energetyczną składankę ułożyć na poranki.

Marzenie nr 7 - ciężki orzech do zgryzienia.

poniedziałek, 12 września 2011

Pani Domu!

Tak, tak to ja. Wczoraj rano rodzice zostali wysłani do Londynu. Nie to, żeby byli problemowi ponad stan, po prostu nie przypominam sobie sytuacji, żeby wyjeżdżali, zwłaszcza na tak długo. Teraz czeka mnie błogie 2 tygodnie niezależne od nikogo życie.
Wczoraj na 5:00 zawieźliśmy z Markiem rodziców na lotnisko. 9:15 na Bieg Rodzinny. Impreza dosyć ciekawa i wyczerpująca ze względu na upalną pogodę. 14:30 na grilla i tam zleciało do wieczorka. Strasznie dobry humor miałam, tak na mnie działa alkohol i zmęczenie. Tak miło się wczoraj na łóżko rzuciłam aż o 21:00.
Ponieważ niedziela była w większości spędzona poza domem dopiero dzisiaj poczułam jak to jest samemu rządzić w królestwie. Z rana jeszcze lekkie zamroczenie (odsypianie pobudki z poprzedniego dnia). Myślałam, ze znowu spędzę czas na zbijaniu bąków, a niespecjalnie miałam ochotę tracić kolejny dzień mojego cudownego urlopu. Poprzedni tydzień chodziłam nieogarnięta, więc stwierdziłam, ze trzeba coś z tym zrobić. Wzięłam się do roboty. Z racji, że nie mam talentu do gospodarowania czasem, stwierdziłam, ze zamiast się zastanawiać jak to zrobić to po prostu zacznę. Czasem to dla mnie zgubne, bo jak już się za coś wezmę to zrobię to na picuś glancuś a potem się okazuje, że cała reszta jest niezrobiona. W ogólne uprzątnięcie domu do mojego osobistego użytku musiałam wplątać psa, zakupy i gotowanie. Jakoś to zrobiłam. W sumie jestem sama pod wrażeniem. Pies załatwiony, zakupy zrobione na długi czas, tortilla czeka na Mańka aż z pracy wróci i chata ogarnięta w sposób w jaki miała być dzisiaj ogarnięta. Zewsząd pochowałam to co mi przeszkadzało. Jakby mama zobaczyła to by palpitacji serca dostała. No ale jak już mam tu siedzieć 2 tygodnie to zrobię, żeby mi przyjemnie było. Zbiorowiska mojej mamy są przerażające. Chomikuje wszystko i upycha gdzie się da, ale jak coś dosadnie zlikwiduje to czeka mnie męka po powrocie domowników. Zostało jeszcze ogólne porządki typu kurze, mycie i odkurzanie, ale to już powoli się dojdzie do ideału.
Teraz idę coś zrobić dla siebie bo z tego wszystkiego zapomniałam się nawet umyć :/

środa, 7 września 2011

Rewolucja.

Tyle rzeczy mi w głowie siedzi, a nie potrafię składnie tego ująć i wypluć. Tak się złożyło, że ostatnio bardzo często miałam okazję do przemyśleń pewnych spraw, planów, poglądów, całej swojej osoby i dlaczego ta osoba mi się tak nie podoba, ale żeby już sobie tak nie umniejszać zauważyłam również cudze wady i niedociągnięcia. Na czym polega moja rewolucja? Nie potrafię tego dobrze ująć ale tak jednym hasłem to chyba na tym, żebym zaczęła inwestować w swoje życie nie pozwalając nikomu wzbudzać we mnie poczucia niższości.
To nie będzie łatwe do napisania... więc po prostu tego nie będę robić.

Kulturalnie pojechałam dzisiaj do babci po długiej nieobecności. Wyjście było już mniej kulturalne. Mam własne zdanie więc i drzwiami można za mną trzasnąć. Zabrakło mi słów. Na święta nie będzie problemu z miejscem przy stole. Odcinam się od tego. Wystarczająco dużo czasu i siły poświęciłam niektórym członkom rodziny. Mam się o kogo troszczyć, przynajmniej z wzajemnością.

poniedziałek, 5 września 2011

Wakacje część II

Weekend po Zakopanem spędzony nawet kreatywnie. W sobotę trzeba było ogarnąć dokładne rozpakowywanie. O 16:00 odbył się 21 Bieg Solidarności. Nie wzięłam w nim udziału ze względu na zakwasy i inne moje kaprysy. Specjalnie nawet nie żałuje. Wysiłek w pełnym słońcu źle na mnie działa, ale impreza robi wrażenie. Wieczorkiem zabawny grill, odstresowujący. Niedzielne zakupy na Świebodzkim skończyły się połowicznie satysfakcjonujące. W ostatnim momencie znalazłam buty tanie, ładne i całkiem porządne. Już straciłam nadzieję, bo mimo tego, ze to wielki teren z wszystkim to na prawdę niczego tam nie ma. Dlaczego tylko połowicznie? Majtki! Stwierdziłam, że nadszedł czas na wymianę części bielizny. Znalazłam w miarę fajne miejsce z gaciami po 3zł (nie po 8 jak to teraz wszędzie widzę) i wiadomo, ze kupuje się to na oko. Wszystko byłoby pięknie tylko krój taki, że pół dupki mam na wierzchu. Na 7 par 3 są takie na pewno, ale co tam, teraz wszystko można mieć na wierzchu, a pod spodniami nie widać.
Później pojechaliśmy z Markiem zapisać się Bieg Rodzinny który będzie za tydzień. Jechaliśmy na rowerach aż na Stadion Olimpijski i wtedy poczułam jeszcze zakwasy z Rysów. Oj ciężko się jechało, jakby ktoś mnie ciągnął do tyłu. Po drodze zajechaliśmy na Pergolę. Uwielbiam tam przesiadywać. Klimatycznie jest i przypomina mi się jak z Babcią zawsze tam chodziłam. Wieczorem niespodziewanie znaleźliśmy się na treningu Śląska na nowym Stadionie. Zrobili dni otwarte i pierwszy raz można było zobaczyć jak to wygląda od środka. Wydawał mi się malutki, ale to pewnie złudny widok. Jak zawsze w takich miejscach największe wrażenie robią na mnie kibice, aż czasem by się chciało z nimi mordę wydrzeć :)

Koniec wakacji? A nie! Może zacznę od początku. Przed wyjazdem do Zakopanego zebrałam się w sobie i pogadałam z wujkiem żeby do końca września znalazł kogoś na moje miejsce. W piątek Agnieszka znajduje się w ośrodku. Jestem powiadomiona z dnia na dzień, że zostaje bez dochodu, bez pracy i w ogólnej dupie. Skomentuje to tylko tekstem który dziś był na demotywatorach:
"Potrzebowali pomocy to im pomogłam. Potrzebowałam pomocy, to też sobie pomogłam"
Moją pierwszą myślą było natychmiastowe szukanie pracy. Przegryzając temat doszłam do wniosku, że z kasą jakoś da się radę a ja zasługuję na odpoczynek po dwóch na prawdę ciężkich latach. Pod koniec miesiąca jadę do Londynu, więc znalezienie pracy na 3 tygodnie ogranicza się chyba tylko do roznoszenia ulotek. Teraz będzie mój miesiąc odrodzenia.
Wakacje część III - praca nad swoją osobą psychiczną i fizyczną
Wakacje część IV - London City
Do dzieła!

Wakacje część I

Raz, dwa, lewa! Raz, dwa, lewa!
Idzie sobie żołnierz i piosenkę śpiewa.
W dole szumi rzeka, w górze gwiżdże ptak,
a on sobie idzie i śpiewa sobie tak...


Piosenki tej nauczyła mnie mama kiedy byłam mała i nie miałam siły iść dalej. Pomagała skupić się na tempie, a nie na bolących nogach. Idealnie przydała się w tegoroczne wakacje spędzone na wędrówkach (chodzenie w zaawansowanym stopniu).
Wakacje cz.I 27.08-02.09 Zakopane; członkowie zespołu: ja i Marek.

Sobota: 8:00 wyjazd. Droga przyjemna. Pokój ładny, przytulny, trochę wymuszony z racji próby wciśnięcia nam innego, mniejszego, bardziej kiepskiego. Spacer po Krupówkach. Stragany, stragany i jeszcze raz sklepy. Obiad w Podkowie. Ości w filecie ryby wynagradzał dobry smak. Zahaczyliśmy jeszcze kino 7D gdzie w roli głównej występował słonik, który na prawdę dawał radę a potem jeszcze dmuchana Bestia która miała nas przyprawić o ataki serca, niestety bez powodzenia.

Niedziela: Wybraliśmy się na zwiedzanie jaskiń. Jedynym mankamentem było brak dobrego światła, ponieważ to niewyczerpujące się miało swoje źródło w telefonach a nie było ono zbyt dobrze oświetlające ciemne wnętrza jaskiń. Zaliczyliśmy J. Mroźną (przystosowaną do zwiedzania), kawałek J.Raptowickiej ze stromym wejściem, wielkim dołem i ciemną głębią. Jakieś tam jeszcze dwie były, ale to trzeba będzie je zwiedzić innym razem porządnie z dobrymi latarkami. Doszliśmy do schroniska na Hali Ornak i do domku. Dzień bardziej spacerowy, nie aż taki wykańczający.

Poniedziałek: Kolejką na Kasprowy Wierch. Z jednej strony pocieszające było skrócenie kolejnych odległości które trzeba przejść pieszo, z drugiej... nie nadaje się na kolejki. Widoki cieszące oczy, ale żołądek za nimi nie przepada. Z Kasprowego pod Giewont droga była super. Trochę prosto, ciut pod górę, ciut w dół, bez długoterminowego wysiłku na mięśnie. Niestety pod samym Giewontem już nie było tak bajecznie. Stromo, ślisko, z łańcuchami. Pamiętam, że wtedy pomyślałam sobie że zdobywam ten szczyt pierwszy i ostatni raz. Teraz aż tak drastycznie o tym nie myślę, ale na pewno zaliczam to wejście do niebezpiecznych. Nadeszła pora na powrót. Wracaliśmy innym szlakiem i myślałam, że już nic gorszego mnie nie spotka podczas tej wędrówki, ale długoterminowe schodzenie odbiło się na moich nogach i trzeba było 2 dni leczyć zakwasy. Mięśnie bolały jak jeszcze nigdy. Tak to jest jak się nie ma kondycji w górach.

Wtorek: Dzień odpoczynku. Na nic więcej by mnie nie było stać z moimi bolącymi nogami. Na widok schodów aż mi się słabo robiło. Pojechaliśmy na otwarty basen geotermalny na Polanie Szymoszkowej. Piękne widoki, ciepła woda z masażami, tanie wejście i tylko pogoda krótko nam dopisała, ale wystarczająco, żeby odpocząć. W domku wciągnęliśmy dwa filmy: Project: Monster i Funny Money. Dzień relaksu totalnego.

Środa: Dzień spacerowy na rozruszanie resztek zakwasów. (Znowu) kolejką na Skocznię Małysza, Krupówki z pysznym domowym obiadem, kolejką (na szczęście przyziemną) na Gubałówkę i wizyta w krzywym domu odwróconym do góry nogami (albo do dołu dachem - jak kto woli) po którym wywnioskowałam że należy zbadać sobie funkcjonalność mojego błędnika.

Czwartek: Morskie Oko - Czarny Staw - Rysy. Krótko, zwięźle i na temat. Niestety w rzeczywistości nie wyglądało tak kolorowo. Na dzień dobry humory nam popsuł pan który miał nas odebrać spod ośrodka i zawieźć na Morskie Oko. O 9:40 zniecierpliwieni dzwonimy i dowiadujemy się, że ten transport nie dojdzie do skutku. Jesteśmy w plecy z czasem. Rysy to długa wędrówka a my nawet nie mamy jak tam dotrzeć. Dojechaliśmy jakoś na Dworzec stamtąd były transporty do Morskiego Oka. Tak nam się wydawało, jednak nie. Te autobusy zatrzymywały się przy Palenicy Białczańskiej czyli dodatkowe 9 km do przejścia i kolejny czas w plecy. Nie rozumiem takiego oszustwa, przez to ktoś może źle oszacować czas na wejście na Rysy i na przykład spóźnić się na ostatni autobus powrotny. Skoro mają napisane, że na Morskie Oko to powinni się zatrzymać dokładnie tam!!! ...Whatever... Droga była całkiem znośna. Tylko teraz rozumiem dlaczego ludzie wyruszają tak wcześnie, a mianowicie, żeby nie iść w słońcu. Przy Morskim to ja mogłam wykręcać koszulkę z potu. Morskie Oko to chyba najpiękniejsza i najczystsza polska woda jaką w życiu widziałam. Cudowne widoki które trzeba zobaczyć na żywo, bo żadne zdjęcia nie oddadzą wrażenia jakie robi to miejsce. Droga ogólnie wyglądała tak: prosto obok Morskiego, stromo w górę, prosto w okół Czarnego Stawu i ostro w górę znowu. Moja wydajność była minusowa. Musiałam się zatrzymywać co parę metrów bo nogi odmawiały posłuszeństwa. Dotarłam tylko do pierwszych łańcuchów. Dalej nie poszłam nie wiem czy ze strachu, czy z wyczerpania, ale wiedziałam, że nie podołam temu wyzwaniu. Marek poszedł sam na Rysy ja trochę poczekałam, porozmyślałam. Z powrotem szłam jak w transie. Najchętniej bym się skuliła i sturlała. Nie miałam siły stawiać porządnie nogi tylko człapałam odruchowo. Nogi po prostu same się wyginały, nawet na dupsku siedziałam na szczęście bez żadnego zwichnięcia czy złamania. Już później dostałam takiej siły, że nawet trochę biegliśmy do autobusu, niestety z góralkami nie mam szans, mają motory w tyłkach.

Piątek: Poranne pakowanie. Jeszcze na Krupówki po miodzik i śliwowice, obiadek na drogę i kierunek na Wrocław.

Jestem bardzo zadowolona z wyjazdu mimo, że ktoś mógłby sobie pomyśleć że to był obóz przetrwania. Bałam się, że czegoś będzie nam brakować, ale jak na pierwszy taki trip to byliśmy dobrze przygotowani. Na przyszłość wnioski wyciągnięte, wiec powinno być tylko lepiej.