czwartek, 18 grudnia 2014

Czytelnia.

Czytanie książek, to chyba ostatnie hobby na jakie mogę sobie jeszcze pozwolić. Trochę wolniej mi to idzie, ale przynajmniej idzie. Z innych rzeczy musiałam teraz zrezygnować, ale może to tylko tymczasowo. Pamiętam jak z Krzychem leżałam w szpitalu i razem w pokoju była ze mną Marzena, razem ze swoim synkiem. Gabi zasypiała szybko, a my pół nocy gadałyśmy o dupie marynie. Chciałam ją zlokalizować na facebooku, ale mówiła, że nie ma na to czasu, bo córą się zajmuje i domem, a teraz jeszcze Mateuszek się pojawił to już w ogóle. Mnie ratuje tylko fakt, że po tacie został tablet i pozwala on na szybsze skorzystanie z internetu niż odpalenie laptopa, tak to bym siadała raz na tydzień. Brakuje mi tylko zarywania nocek i chyba byłabym rodowitą matką... aczkolwiek nie daleko mi do zarywania, bo Krzychu teraz wstaje między 2:45 a 3:30. Wstaje tak w stylu: dzień dobry nowy dniu.

Odpuściłam sobie wszystkie mądre teksty o szczepionkach, dzieciach i zdrowiu. Odpuściłam teksty o motywacjach, planowaniach, ogarnianiach. Odpuściłam teksty o związku, rodzinie i domu. Czytam współczesne pierdy, żeby się chociaż troszkę rozluźnić i zdystansować do świata. Przestaje szukać krótkiej literatury, lecę niemal po kolei, wybierając intrygujące mnie tytuły.

Pierwsza była książka Marii Nurowskiej "Gry małżeńskie". Mogłam tu coś pisać na ten temat, ale nie mogę znaleźć. Myślałam, że to jakaś komedyjka miłosna, a to niezła historia jak poetka zabija swojego męża i naprawia się poprzez pobyt w więzieniu.
Nie uwierzycie, ale właśnie przed chwilą napisałam mełża. Hahahaha co za dziura we łbie. Należałoby poczytać słownik.

Następna książka to "Klub towarzyski niegrzecznych dziewczynek" Alisy Valdes Rodriguez. Nic szczególnego. Historyjki paru amerykańskich Latynosek. Ponieważ bardzo często były wtrącane hiszpańskie teksty naszło mnie w standardzie na posiadanie umiejętności operowania tym językiem, co mogłoby być nawet realne chociaż w małym stopniu, gdybym tylko posiadała niepsujące się słuchawki. Lepiej słuchać hiszpańskiego niż powtarzać w głowie ciągle jedną piosenkę, zazwyczaj jakąś drażniącą dziecięcą melodyjkę.

No i dzisiaj skończona perełka. Oliver Lauren - 7 razy dziś.  Spodziewałam się jakiegoś romansidła, (chyba zawsze się tego spodziewam - kto by pomyślał). Po przeczytaniu pierwszego rozdziału myślałam, że to młodzieżowa opowiastka w stylu Hanna Montana (albo obecnie Violetta, jak kto woli). Z czasem trąciło mi to tajemniczym lekko kryminalnym akcentem. Okazało się na prawdę dobrym materiałem z morałem trafnym na dzisiejsze czasy, jeśli ktoś ten morał potrafił sobie sam zobrazować. Otóż, główna bohaterka, uczennica liceum (stąd ta zmyła z młodzieżową literaturą), przeżywa codziennie ten sam dzień, Święto Kupidyna. Trochę w szkole, trochę w domu i na koniec na imprezie. Pierwszy dzień (a zarazem ostatni) kończy się dla niej tragicznie, bo ginie w wypadku samochodowym. I bach, 7 razy powtarza się prawie to samo. Prawie, bo wiadomo, że ma wpływ na przebieg wydarzeń. Zmienia się nie do poznania. Co jest piękne, zaczyna zauważać rzeczy na które wcześniej nie zwróciła uwagi. W sumie liczyłam na to, że powieść skończy się inaczej, ale to dlatego, że jestem fanką happy endów, niestety już umarła ostatecznie, a dzień powtarzał się dlatego, żeby zrobić mi nadzieję ;) Tak poważnie, to przeczytałam w recenzji, że jest to powiastka dla nastolatek, w moim odczuciu, chyba wiele dorosłych powinno to przeczytać i wyciągnąć jakieś wnioski. A może mój umysł jest obecnie na poziomie licealistki? Czy w ogóle ktoś z Was kładzie się wieczorem do łóżka i zastanawia nad minionym dniem? Czy był dobry, czy byliście z niego zadowoleni? Pewnie wiedząc, że można sobie pozwolić na wszystko i jutro nikt nie będzie niczego pamiętał, wyzwala w człowieku zupełnie inne zachowania... takie, na które nie możemy sobie pozwolić nawet troszkę. Ale mnie wzięło na refleksje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz