niedziela, 24 maja 2015

Chaos.

Jesteśmy w Londynie, ja i mój syn. Główne pytanie jakie nam ludzie zadają,  to jak Krzysiu zniósł lot. No więc nie było najgorzej. Startowanie, lądowanie, wszystkie te ciśnienia to pikuś w porównaniu z brakiem klimatu i wygodnego miejsca do spania, także nie obyło się bez płaczu. W każdym razie jest już po wszystkim i na jakiś czas mamy spokój.

Kolejne pytanie zaraz po locie to na jak długo przylecieliśmy? Powinnam nagrywać reakcje na moją odpowiedź, że kupiłam bilet w jedną stronę. I nie dlatego, że uciekam z własnego kraju, chociaż to co się w nim dzieje to parodia. Bardziej brałam pod uwagę swojego syna. Nie wiem jak sie przystosuje. Jest malutki, a do tego nie może żyć bez mamusi. Jesteśmy tu 3 dni i póki co jest średnio. Dziecię moje nie jest przyzwyczjone do tak bliskiego i częstego obcowania z innymi łobuzami. Jest przyzwyczajony do swoich rytuałów,  a ja tu nie mogę się zorganizować. Do tego nigdy nie wiem która jest godzina i czy teraz jest czas na spanie czy karmienie, przez to jest troche marudzenia, ale od jutra się poprawię. Najgorzej, że nic nie moge w domu zrobić,  bo u nogi mam uwiązanego dziada małego,  a żeby było weselej to nawet noga mu nie wystarcza, tylko chce na ręce.  Do grobu mnie wpędzi własny syn. Dzisiaj już było widać poprawę,  wiec jest jakieś światełko w tunelu.

Nawet dzisiaj poszliśmy do kościoła.  Dla mnie to rzadkość,  więc dlatego wspominam. Klimat taki jaki powinien być, a do tego toalety z przebierakiem, no w PL to można tylko pomarzyć.  Aczkolwiek na tace nie dałam.  Miałam,  chciałam,  nawet przygotowałam,  ale najdrobniejsze co miałam to 5 funtow, a tyle dać to mnie serduszko by bolało. Daleko mi do dobrego chrześcijanina...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz